piątek, 5 czerwca 2015

Dwie stare baby vayamos companeros


- Dawaj, bierzemy tego szampana i idziemy do nich - zarządziła Agnieszka.
Oni - to ci sami, którzy uskuteczniali ze mną dialog pierwszego dnia po naszym przybyciu.

W hotelu nie było innych Polaków poza nami, więc niejako naturalne było, że ciągnęło nas do siebie. Małżeństwo Dorota i Krystian oraz Ela i Krzysiek (mama i syn) pochodzili z Łodzi i stanowili nie tylko zwartą grupę globtroterów na własną rękę, ale też grupę przyjaciół, która dobrze czuła się w swoim towarzystwie.

- To miło, że Twój 23-letni syn przyjechał z Tobą na wakacje - zagaiłam dyplomatycznie.
Ela roześmiała się.
- To dlatego, że mój stary trzy dni przed wylotem wylądował w szpitalu na wyrostek. Musieliśmy szybko przebukować bilety i padło na Krzyśka, że jedzie z nami.

Cały wieczór przesiedzieliśmy w barze sącząc drinki i gadając na różne tematy.
- Wiecie co, śmieszna sprawa, ale jesteśmy tu już prawie tydzień, a nie byliśmy ani razu na plaży. To co, to chyba jutro zabierzemy się z wami - stwierdziła Ela.
- No i git! Zatem jutro smażing end plażing!

Dzień czwarty

Wielki powrót Tajemniczącego Walącego w Drzwi. Tym razem, oprócz napieprzania* w drzwi, szurania buciorami, jakby miał do nich przyczepione po 5kg ołowiu, dorzuca elementy foniczne: "Pedro! Pedroooo!!" - zawodzi.
Pedro nie otwiera, ni hu hu. Pewnikiem umarł, bo niby dlaczego miałby nie otworzyć o 4.53? Co?

- Idź po klucz zapasowy ciulu jeden!!!! - wydziera się po polsku Agnieszka spod koca .

Tajemniczy Walący w Drzwi łomocze dalej. Widać nie uczył się języków obcych, więc jej rada trafia w próżnię.

Budzę się lekko skołowana. Mam tylko zapchany nos, poza tym czuję się wybornie, zupełnie jak jaka młódka. Ha! - sprężynuję po apartamencie - trzeba to wykorzystać i lecieć na plażę!

Dziś też na bogato. Juan kosi 16,05 Euro (uno sombrero, dos lejacos) i rozkoszujemy się plażą. Wykorzystujemy nasze przywileje maksymalnie i złazimy z plaży dopiero o. 19 - wprost na kolację.

Po kolacji decydujemy, że pójdziemy kupić jakiś drobne upominki na mieście.
W sklepie z produktami lokalnymi wybieram słodycze dla rodziny i wysłuchuję holenderskiej wersji "szła dzieweczka do laseczka". Sklep sąsiaduje z holenderskim pubem, a jego goście o tej porze już mają wyśmienite humorki, nie dziwota, że im się na śpiewy zebrało. Same chłopy na schwał, więc i trele słuszne z młodych płuc echo niesie.
- rrrrrrrwa mać, niech oni się zamkną! - wznoszę oczy ku niebiesiom.

Nie ma lekko.
Po dwudziestu minutach mam wybrane prezenty i dość.
- Jak pani to wytrzymuje? - krzyczę do sprzedawczyni płacąc.
- Nie wytrzymuję! - odkrzykuje.
Kiwam głową ze współczuciem.
- Miłego wieczoru wobec tego. A przynajmniej cichego! - żegnam się.

Znowu w barze siorbiemy drinki i oglądamy pokaz flamenco.


Wielbiciel Agnieszki, barman Herman, zwierza nam się. Otóż Polacy stanowią miłą, grzeczną i uprzejmą część turystów. Herman martwi się niemiecką i holenderską młodzieżą. Jego zdaniem za dużo piją. Do rozpaczy jednak Hermana doprowadzają Brytyjczycy. Na naszych oczach do hotelu podjeżdża busik, z którego wysiada 8 Brytyjek w średnim wieku. Herman załamuje ręce i mamrocze pod nosem "Madre de Dios". Uważa, że są niegrzeczni i traktują go jak popychadło.
Zgadzamy się z Hermanem w całej rozciągłości.

- Nie wiecie, co można by tu zwiedzić w pobliżu? Pojutrze wracamy, a coś jeszcze chciałybyśmy zobaczyć.
- Tu niedaleko jest miasto Soller. Można do niego dojechać wąskotorówką z Palmy. Z kolei z Soller można tramwajem dojechać do Port de Soller. Jutro właśnie planujemy taką wycieczkę.
- Super! Jedziemy z wami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty