wtorek, 2 czerwca 2015

Dwie stare baby w podróży życia. Część druga

Dzień 0

Dzień zerowy przypadł 01. czerwca. Od rana mam dreszcze, gorączkę i katar; na zmianę: beton w nosie albo gile do pasa.
Zastanawiam się, co robić. Tzn. decyzję podjęłam, ale zastanawiam się, jak przekazać wiadomość Agnieszce (Syriuszowi), że nie lecę. Wyobrażam sobie, że przyjmuje to z wyrozumiałością i troską, a nawet podsyła mi niezbędne leki. Ale potem wracam do rzeczywistości i uprzytamniam sobie słowa i obelgi, którymi mnie obrzuci. W sumie nic nowego mi o mnie nie powie, ale po co mam słuchać starej płyty?
Pakuję się i czekam na podwózkę.
Znajomy Agnieszki fartownie ma wujka do odbioru na Teglu, więc grzecznościowo zgadza się nas podwieźć.
Zajeżdżamy do hotelu na nocleg, bo wylot wcześnie rano.
W nocy nos mi się zatkał i sztachnęłam się megakroplami do nosa.

Dzień 1

Rano U-Bahnem a potem autobusem jedziemy na Tegla. Uwielbiam lotniska. Mogłabym tam mieszkać albo chociaż pracować. Lubię szurać walizką pomiędzy dostojnie wyglądającymi dżentelmenami z aktówkami, objuczonymi tobołami kobietami, zawsze roześmianą młodzieżą i ryczącymi dziećmi.
Stoimy w ogromniastej kolejce i odbieramy boarding pass, a takoż nadajemy bagaże.
Teraz sklep wolnocłowy! Będzie się działo!

Dziarskim krokiem stałego bywalca przechodzę przez bramkę i ... piszczę.
Robi mi się gorąco.
Sympatyczna Helga wzywa mnie do siebie i przejeżdża magiczną różczką w poszukiwaniu kontrabandy. Nie ma nic, więc oprócz niewielkiego zainteresowania służby lotniczej nie wzbudzam żadnej sensacji.
- Pić mi się chce - Agnieszka ciągnie mnie do sklepu.
Przez jakiś czas grzebie w lodówce, a potem wynurza się cała czerwona.
- Co to jest do kury nędzy? Pół butelki wody za 2,60 euro? Kogoś tu chyba porąbało* - syczy wściekła.
Ostatecznie kupujemy dwie butelczynki wody. Ja wypijam swoją od razu, a Agnieszka chowa swoją do torby.
- Czemu nie pijesz?
- Pfff - prycha - tak drogocenna woda. Do końca życia jej nie wypiję.

Wreszcie nas odprawiają i ładujemy się do airbusa 800. To najgorszy dla mnie moment, bo mam pewność, że już nie mam nad niczym kontroli: jestem zdana na dwóch pilotów, z których jeden może okazać się wariatem i ostatnią gnidą.
Rozmoszczamy się w 12 rzędzie i wysłuchujemy wykładu: tu maska, to kamizelka, tu ciągniemy, a tu dmuchamy.
Startujemy.
Po krótkim czasie nadjeżdżają wózki z piciem i jedzeniem.
Robi mi się niewyraźnie.
Ludziska jakby się zmówili: ten chce colę, a potem kawę, a może jednak herbatę i sok pomidorowy. Baba trzy rzędy przed nami rozstrzyga dylemat: chipsy czy batonik? Wesołek po skosie opowiada obsłudze jakieś facecje jakby to ich obchodziło.
- Was möchten Sie zum Trinken? - zwraca się lalkowato ładny steward.
- Nichts, danke.
Brwi wędrują mu do czubka głowy.
- Aber das Trienken und Snack sind kostenlos.
- Aber ich bin ok. Vielen dank.
- Villeicht Chips oder Schokolade? - nie rezygnuje.
Lalka - myślę - albo jedziesz mi stąd z tym bufetem albo zaraz będziesz ścierał mokrą plamę.
Wreszcie odpuszcza i jedzie dalej rozlewając i rozdając dobrodziejstwa fundowane przez linie lotnicze AirBerlin.
Wyskakuję z fotela i gnam przez pół samolotu do kibla. Nawet pusty, więc dobra nasza.
- Tut mir leid gandige Frau - informuje mnie szef stewardów - aber die Toilette ist kaputt. Die zweite ist hinten.
Oglądam się za siebie i widzę kolejkę do sracza i lalkę z bufetem tarasującym całe przejście.
Mocz podchodzi mi do oczu, ale myślę sobie "keep calm and hakuna matata".
Włączam szósty bieg, zasysam brzuch, piersi i tyłek, żeby przecisnąć się między lalką z wózkiem a rzędami.
Lądowanie było banalne, więc nie ma co pisać.
Z gejtu, na którym wylądowałyśmy do działu z bagażami mamy ok. 6 km. No może nieco mniej, ale lotnisko jest ogromne.
Potem jedziemy wygodnym autokarem do hotelu, klaszcząc w rączki z uciechy. Ładujemy się z manelami do holu i miny nam rzedną. Oto przed nami do bazy loguje się horda niemieckich małolatów, maturzystów, co wynika z napisów na ich koszulkach.
- Czuję kłopoty - mamroczę - będą ryki i pijaństwo. Wspomnisz moje słowa.
Ostatecznie dostajemy klucze i po raz pierwszy wchodzimy do gustownie urządzonego apartamentu, który będzie naszym domem na najbliższe dni.


 Widok z okna jest zachwycający.


Rozglądamy się z Agą i wspólnie stwierdzamy: hakuna matata.


*gwiazdka oznacza, że w rzeczywistości użyto innego słowa, identycznego w swoim zakresie i znaczeniu

3 komentarze:

  1. była jeszcze opcja Budapeszt, ewentualnie Londyn, ale mój Orionek niestety kategorycznie powiedział NIE!!!!! no i co było robić?... :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. O matuniu! Już się boję dalszego ciągu! :-D :-D :-D Pamiętaj kochana, żeby oszczędzić biednym odbiorcom pikantnych szczegółów! :-D

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty