Dzisiaj wszakże Małżon zaordynował sobie kebaba. Po krótkim researchu wybraliśmy najbardziej schludny lokal. Kolejka jak stąd na Kamczatkę, więc musi być smacznie, a kto wie, może i nawet, ho ho, zdrowo. Po odstaniu stosownego czasu, zamówiłam kebab dla Małżona i frytki dla Zuzi. Otrzymałam nr 22 i zalecenie usiąścia i zaczekania.
Obsada lokalu uwijała się jak w ukropie, a zamówień nie ubywało. Ich udręczone twarze budziły mój żal i szacunek. Stoi człowiek w oparach tłuszczu, kręci te kebaby od rana do urzygu, wokół tłoczą się klienci, a każdy woła "gdzie moje zamówienie?"
No więc tak siedzimy, obserwujemy i patrzymy, a tu jedna pani kucharka jak nie kichnie sobie w garść. W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, aż Małżon powiedział:
- aha, czyli pani nasmarkała sobie w rękę i pójdzie dalej kebaby robić.
Pani raźno złapała bułę - wszak czas to pieniądz - i zaczęła wrzucać do niej farsz. Ręce mi się same złożyły do modlitwy. "Boże, Boguniu, żeby to nie dla nas ten kebab". Pani podlała wszystko obficie sosami i zawołała: "numer 5!"
Dzięki Ci Panie, przynajmniej od bronchitu nas wybawiłeś. Co do innych dolegliwości, to się zobaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz