sobota, 29 października 2016

Jak Babcia Ala Avengersy kupowała

Śmieszna sprawa, ale jak dzwoni Babcia Ala, słychać melodyjkę z Avengersów. No wiem, uwsteczniam się niejako, ale trudno żeby było inaczej, kiedy trzon mojej telewizyjnej aktywności stanowią filmy i programy dziecięco-młodzieżowe.

No więc słychać ta da daaaa da da da ...

- Ha...
- Słuchaj, jestem właśnie w Carrefourze w Warszawie i tutaj mają te figurki co Krzysiu chciał! Którą mu kupić?
- A które są?
- Żółto-czerwony, srebrny, zielono-żółty, biało-czerwony, niebiesko-czerwony.
- Kurczę, nie wiem o kim mówisz. Sprawdź jak się nazywają!
- Czekaj, co tu pisze ... o, mam! A-wen-gers.
- Dobra, ale którzy?
- Awengers, mówię przecież!
- Ale Avengers to tak jakby ich nazwisko. Poszukaj ich imion.
- Hm. Nic nie pisze.
- Może na dole pudełka?
- Mam! Marvel! Ale oni wszyscy mają na imię Marvel. Tylko jeden nazywa się Ant Man.


piątek, 28 października 2016

Jedzie Małżon windą do domu ...

... razem ze sąsiadem mieszkającym dokładnie nad nami piętro wyżej. Panowie spotkali się na parterze i teraz jadą sobie, każdy do siebie, gwarząc namiętnie o wspólnej pasji, czyli koszykówce i Stelmecie (Zastalu). Winda się zatrzymuje, Panowie żegnają się krótko i po męsku, po czym Małżon wysiada i idzie w stronę mieszkania. Naciska klamkę i wobec faktu, iż drzwi są zamknięte, naciska dzwonek.
Odrzwia się otwierają i staje w nich ... Żona Sąsiada.
Małżon mamrocze niezgrabne przeprosiny (piętra mi się pomyliły) i wycofuje się na schody.
Na których spotyka schodzącego Sąsiada, który pojechał o jedno piętro za daleko.


sobota, 22 października 2016

Krzyś ma zły humor

Od kilku dni Krzyś jest w permanentnym stanie focha i nie ma dnia, żeby czegoś nie wykretynił. Główne ciosy - dosłownie i w przenośni - przyjmuje na siebie Zuzka, na której Krzyś wyładowuje swoje dąsy. Wczoraj doszło do takiej nawalanki, że musiałam ich rozdzielić i pozamykać w osobnych pokojach, żeby się nie pozabijali. Zamknięty za drzwiami, ryczał wniebogłosy wzywając imienia Zuzi (sic!) nadaremno.
Dzisiaj to już jednak nastąpiło apogeum focha.
Po wizycie na sali zabaw wpadliśmy na przekąskę do lokalnej galerii handlowej. Dzieci najpierw w miarę kulturalnie zjadły przydzielone porcje, potem zaczęły się przekomarzać, aż, nie wiadomo kiedy, doszło do zapasów. Ponieważ siedzieliśmy na długich fotelach było się po czym tarzać. Akurat zagadaliśmy się z Małżonem i dopiero głośny huk i drżenie stołu zwróciło naszą uwagę. Okazało się, że Krzychu popchnął Zuzkę pod stół, a ta, spadając, walnęła głową o blat. Zapłakała krótko, po czym złapała brata za głowę i - łup - nim o kant stołu.
Wrzaski i łomot zainteresowały pozostałych ludzi w jadłodajni.
Lekko zamroczony bezpardonowym ciosem Krzyś, zaryczał niczym lew. Zanim Małżon zdążył go pochwycić za szmaty, synuś natarł na siostrę z furią. Przez krótką chwilę widać było tylko pięści i fikające nogi. Zuzia piszczała, Krzychu darł się ile sił w płucach. Ludzkość z pobliskich dziesięciu stolików straciła zainteresowanie jedzeniem i zajęła się obserwacją lejących się małolatów ("wszystko to wina tego bezstresowego chowania; kiedyś człowiek pasem przez gołą dupę przejechał i dzieciak jak w zegarku chodził" - szeptali między sobą).
Z niemałym trudem rozdzieliliśmy zapaśników i powrzaskując już we czwórkę, opuściliśmy lokal ku uldze pozostałych.
- Zachowujecie się jak małpy - syczałam półgłosem.
- Was gdzieś zabrać. Nie umiecie się zachować i tyle - strofował Małżon - Może na zgodę zjemy po lodzie, co?
W lodziarni Małżon zamówił gałkę truskawkowych dla Krzysia i gałkę snikersa dla Zuzi. Zanim zdążył zapłacić, Krzyś rozdarł się:
- Nie będę tego jadł! Ja chciałem sam wybrać moje ulubione truskawkowe, nie ty! Idę stąd! Idę sam! Puszczajcie mnieeeeee! - i zanim zdążyliśmy jakkolwiek zareagować, ruszył zamaszystym krokiem w stronę drzwi wyjściowych.
- Ej, otwierajcie mi drzwi! - poprosił kulturalnie obcych ludzi siedzących w kawiarni, a kiedy nikt nie zareagował, kopnął z całej siły w szklaną taflę.
Znowu znaleźliśmy się w centrum zainteresowania. Zgrzany z emocji Małżon przyprowadził rozdarciucha, wcisnął mu loda w łapę i odczekaliśmy aż łaskawie zje.
Tuż po wyjściu z galerii Krzysiu wpadł na pomysł, że będzie szedł po murku. Wdrapał się na niego, pochwycił rączkami barierkę i idzie - centymetr na minutę.
- Zejdź - poprosił Małżon
- Nie.
- Zejdź mówię.
- Nie.
- Złaź!
- Nigdy - odwrzasnął i dalej ślimaczy się po murku.
Wkurzony* Małżon złapał Krzysia za kurtkę i postawił na ziemi.
- Zostaw mnie ty kupku, ty! I się zamknij!!! - zaryczał Krzysiek i zaczął uciekać w przeciwną stronę.
Zamurowało nas. Tym razem wzbudziliśmy zainteresowanie palaczy na zewnątrz. Przez moment widzieliśmy podeszwy bucików synka, aż wreszcie Małżon oprzytomniał i ruszył długimi susami za Krzysiem.
Dorwał go niemal pod drzwiami galerii, pochwycił go pod pachę i ruszył z wyjącym i wierzgającym Krzysiem w naszą stronę.
- Ty słyszałaś, co on powiedział?! - wysapał - Od głupków mnie powyzywał!
- Kupków!!!! - sprostował wrzaskiem synek.
- Dość tego! Nie będę znosił twojego pajacowania! Jedziemy do domu i to już!

Zasępiłam się. 500 zł to stanowczo za mało jak na takie doznania.

niedziela, 16 października 2016

Zmartwychwstanie deski do prasowania

Przysięgam, że przez tę deskę oszaleję, osiwieję albo rozwiodę się z Małżonem.
Od czasu jej tragicznego, aczkolwiek spodziewanego przez niektórych, zejścia, biedne truchło stało w schowku i zawadzało. Nie mogłam jednak nic zrobić, bo jak kiedyś zasugerowałam, że wyniosę ją na śmietnik, Małżon rozdarł się na mnie, aż szyby w bloku się zatrzęsły.
- Ani mi się waż! - grzmiał - spróbuj ją dotknąć!
Nie to nie, co się będę z koniem kopać. W końcu ta żałoba kiedyś się skończy.

Dni mijały, Małżon w ramach protestu nosił dwie koszule, których nie trzeba prasować (nakładał, prał, nakładał, prał i tak w koło macieju), zaś cała sytuacja bawiła okrutnie darczyńców, czyli Rodziców Małżona.
- Wczoraj w carrefourze widziałam deski do prasowania za 25 zł - zagadnęła przy niedzielnym obiadku Babcia Ala.
- Powiedziałem już, że na żadnych drutach prasować nie będę - nasrożył się Małżon.
- No właśnie ta deska to deska. To tylko 25 zł, dramatycznego uszczerbku w budżecie nie poniesiesz.
- Hm - fuknął Małżon jak zawsze, kiedy brakuje mu argumentów, ale i tak chce mieć ostatnie słowo.

Po obiadku, hojnie obdarowani przez Babcię Alę słoikami z obiadem na poniedziałek, pojechaliśmy do carrefoura.
Deska jak deska - pokrowiec wstrętny kolorystycznie, brakowało jej wejścia do kontaktu i miejsca na żelazko, ale za 25 zeta nie ma co czekać na fajerwerki.
No więc kupiliśmy dechę; oczami wyobraźni widziałam radosnego Małżona prasującego swoje ubrania na nowiutkiej desce, zaś rupiecia ustawionego starannie w śmietniku, kiedy to po przyjeździe do domu wszystko szlag trafił.
- No i zobacz, zobacz tylko, proszę, śmiało - zagderał obrażonym tonem - Co to za badziew jest; niska fciul (na kolanach nie będę prasował, dziękuję bardzo), kabel krótki, deska zresztą też krótka. Chciałem ją odkręcić od stelaża i nałożyć starą deskę, ale tu zamiast śrubek jakieś gwoździe są i nie da się. I co teraz? Ty i twoje genialne pomysły - nakręcał się coraz bardziej.
- Jesu Małżon - wrzasnęłam - odpierdziel się w końcu ode mnie; zaraz te deski wywalę przez okno i będzie po ptakach.

Poddenerwowany* Małżon minął mnie z furią, wytaszczył ze schowka trupka deski nr 1, coś tam pogmerał, pomamrotał pod nosem, złapał za śrubokręt, odkręcił dwie śrubki, przykręcił w miejsce odpadniejętych i w niecałą minutę truchełko stało mocno na podłodze.
- Ha! - wykrzyknął uradowany - naprawiłem! A mówiłaś, że się nie da! I co teraz?! Możesz sobie ten szmelc wziąć.
- Ja?
- A kto? Kto mi kazał kupić nową deskę?!

No więc wychodzi na to, że jestem redydywistką deskosabotażystką. Morduję jedną, zatajam fakt, że da się ją naprawić, podstępem zmuszam Małżona, żeby kupił żałosną podróbkę deski do prasowania i upajam się tym faktem.

A teraz najlepsze. Zgadnijcie, co stoi na środku dużego pokoju, tzw. salonu?





Dwie deski do prasowania.


sobota, 8 października 2016

Małżon jedzie na męski zjazd

Najlepszy kumpel Małżona z licealnych lat jakiś czas temu porzucił ZG, zesłoiczył się, pracuje w wielkiej międzynarodowej korpo i kosi grube siano (przynajmniej tak to sobie wyobrażam).
Panowie jednak utrzymują ze sobą stały kontakt (mam telekonferencję - informuje mnie Małżon co środę), a raz do roku wyjeżdżają na męski zjazd - bez żon i dzieci, naturalnie - i tam, łażąc po górach, wspominają stare dzieje.
W tym roku wyjazd dodatkowo stoi pod znakiem zakopanej gdzieś na szlaku w Karpaczu flaszki zacnego trunku, którą to Panowie mają zamiar po 5 latach odkopać.
Po rozdzierających serce pożegnaniach ("Pa tatusiu", "Tatusiu, przywieź mi coś z podróży", "Małżon melduj mi się co jakiś czas, żebym nie musiała cię z policją szukać"), obładowany Małżon wyruszył autobusem w Sudety.

A ja wspominam pierwszą wyprawę męską Małżona i Wujaszka Wani.

Było to na świeżo po inicjatywie zjazdu, więc realizacja na gorąco odbyła się w Warszawie.
Po dwóch dniach czynienia męskich rzeczy Małżon powrócił do dom i stanął przede mną cokolwiek zmarnowany.
Blada cera, zmarszczki i cienie pod oczami, opuszczone żałośnie ramiona znamionowały ciężki dni i noce, a cienki głosik ogromne wyrzuty sumienia.

- No bo - wyjąkał po dłuższej chwili nerwowego kręcenia się po chałupie - no bo coś tam się w tej Warszawie stało.
- Taaaaaak? A co?
-  Było tak. Poszliśmy z Wujaszkiem Wanią do Bierhalle, tam wypiliśmy parę piwek, zjedliśmy jakąś golonkę i wtedy spotkaliśmy Szymona*. Strasznie się ucieszyliśmy i on zaproponował żeby pójść do Hulakula. Pojechaliśmy tam taksówkami, też się pobawiliśmy, jakiś kręgle, piwko. No a potem trzeba było zapłacić rachunek. I wtedy okazało się, że Wujaszek Wania nie ma tyle kasy i musiałem zapłacić całość kartą.
- Ile ten rachunek?
- Tylko się nie denerwuj, bo koledzy już mi oddali.
- Ale ile wyniósł rachunek?
- ...siąc złotych.
- Ile, bo nie dosłyszałam?
- Tysiąc złotych... - powtórzył cichutko.
- Na głowę???
- ....
- Co wy żeście prywatną salę z lokajem wynajęli??? - zdumiałam się
- Nie, no skąd. Po prostu ceny w Warszawie są duże wyższe niż w Zielonej i tak wyszło. Ale nie martw się, koledzy mi kasę oddali, a swoje wydatki to pokryję z oszczędności, nic sobie nie kupię i będę mniej jadł ... co ty robisz?? Ty się śmiejesz???

Ja się rechotałam. Śmiałam się tak głośno, że aż mnie rozbolał brzuch, a z oczu ciekły łzy. Miejscami nie mogłam złapać tchu.

- Nie jesteś zła?
- Stary, twoja mina zbitego psiaka i ogólny stan fizyczny są dla ciebie wystarczającą karą. - wyksztusiłam wreszcie - Wyrwa w budżecie jest, nie da się ukryć, ale teraz już po jabłkach.

Do tej pory wspominam z rozrzewnieniem tę wyprawę. Wujaszek Wania również gorąco mnie przepraszał, Małżon pościł, żeby zwrócić przehulaną kasę, a ja, ile razy mi się przypomniała mina Małżona, śmiałam się na głos.

A kiedy Małżon pakował się wczoraj, pomstując na pogodę w Karpaczu, wyzłośliwiałam się:
- Ej, ale w tym roku nie będziesz bił rekordów rachunkowych, co?
Małżon żachnął się tylko i machnął ręką.

No więc teraz Małżon jest w Karpaczu, a ja na wszelki wypadek co godzinę sprawdzam stan konta w Internecie.



*nieznany mi kolega z liceum Małżona i Wujaszka Wani. Również słoik.

Popularne posty