Organizacja sprzedaży biletów zasługiwałaby na osobną notkę, ale niech tam, leżącego się nie kopie, kto był ten widział, kto nie był, niech wbija za rok. Stawiam konia z rzędem, że wszystko odbędzie się jak dziś i poprzednim razem.
Ale tym razem atrakcje były atrakcyjniejsze a najatrakcyjniejszy był on:
Gumiany Tyranozaur Rex we własnej osobie chodzący i ruszający szczęką tudzież ogonem, a nawet ryczący, gdy osoba nawigująca miała dobry humor.
Dzieciaki dosłownie powariowały z radochy.
Po cyknięciu parunastu fotek Krzysiowi i Zuzi, zapragnęłam i ja selfie z królem jaszczurów.
Kucnęłam, objęłam Krzysia, przygładziłam grzywkę, wyszczerzyłam zęby, ustawiłam aparat i ... już, lada moment, any minute now...
I na ekranie ukazał się t-rex, szybciej niż się Krzyś spodziewał.
I wtedy mój Synuś:
Jak nie wrzaśnie!
Jak mnie nie popchnie!
Jak mnie nie wywróci!
Jak nie ruszy biegiem z prędkością światła!
A ja?
Padłam na podłogę rozciągnięta na placek.
Przez kakofonię głosów usłyszałam tupanie kozaków Krzysia, jego wrzask i wredny rechot Zuzki.
Ale focię mam:
A do Krzysia, tego psuja, się nie odzywam, bo jak se pomyślę, co mogłam mieć, a co mam, to mnie do tej pory telepie.