Bo chodników tu faktycznie ni mo.
Jak wzrokiem sięgnąć - od Jardins de Champs-Elysees zaczyna się biała, szutrowa droga, która prowadzi aż do Luwru. Podobnie rzecz ma się wokół wieży Eiffla. Tym sposobem łatwo można odróżnić turystów od nie-turystów. Ci pierwsi, z girami ubielonymi po uda, to z pewnością wędrowcy szlakiem paryskich high lights.
Ale nie pytajcie mnie, czy brak płyt chodnikowych to jawne zaniedbanie, zacofanie, dekadencki styl bycia czy coś remontują.
Bo ja nie o tym.
Marzenia powinno się spełniać, szczególnie dziecięce, toteż bladym świtem, raźno i z werwą, wyruszyliśmy w stronę wieży Eiffla. Po przedarciu się przez biel drogi, zasieki i płoty - zgłupieliśmy.
Bo tak - wejść sporo, a wszędzie o ticket wołają, a skąd tu ticket jak kasy nie widać. Strona internetowa, zanim się zawiesiła na amen, chciała nam shandlować 4 bilety na wjazd z parteru na szczyt w najbliższym wolnym terminie 24.07, godz. 13.30. Nie zdążyliśmy zapłacić, kiedy na ekranie ukazał się error i au revoir.
Zasępieni poleźliśmy na około. Zrobiliśmy jakieś 10 km bielonej trasy i ogarnął nas paryski spleen. Co tu robić? Po Wielkiej Awanturze o Wjazd na Tę Dziadowską Wieżę, wściekły Małżon wlazł na bezczelnego bez biletu przez bramę. My czekaliśmy profilaktycznie za płotem. W końcu, myślałam, ktoś będzie musiał go wykupić z aresztu jak go zamkną do chuliganstwo i nieuprawnione wtargnięcie.
Ale podkurzony Małżon to najlepszy gwarant sukcesu, bowiem tam, gdzie ja widziałam przeszkodę, ten dostrzegł wielgachny napis "for customers with no tickets".
Teraz tylko kolejka do kasy.
Jakieś 60 minut zleciało jak z bicza trzasł. Przy kasie szybka decyzja - idziemy per pedes. Ostatecznie to tylko second floor.
Poszli.
Szłam i szłam i szłam i szłam, a przede mną kroczyły moje płuca.
Jezusie słodki, kołatało mi się pod zgrzaną czupryną, i pomyśleć, że za to zapłaciłam.
- Mama, nie pękaj - dopingowała mnie Zuzia. Cwaniara kupiła sobie kijek do selfie i pstrykała miliard zdjęć.
Krzyś popruł na górę jakby miał w tyłku motorek. Małżon poleciał za nim.
Zostałam sama, gdzieś w połowie pierwszego piętra. Trochę na czworaka, trochę z godnością wyprostowana, kurczowo trzymając się poręczy, lazłam stopień po stopniu ku jasności pierwszego piętra.
- A teraz na drugie - zarządził Małżon.
Zaszlochałam rozpaczliwie.
- Ale zjedziemy windą? - chlipnęłam.
- A skąd! To bilet pieszy.
Nagle zapragnęłam umrzeć.
- Fajna wycieczka? - zapytał Małżon ponownie na ziemi.
Dzieci zaklaskały w rączki z uciechy.
- Pokonaliśmy 669 stopni - kontynuował z dumą - to tak jakbyśmy wleźli na 37 piętro!
Świnie.
Na tickecie pisali, że na drugie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz