czwartek, 25 czerwca 2015

Peacemaker

Drrrrrrrrryyyyń

- Ha...
- Powiedz jej coś, bo ją zaraz jej coś zrobię!!!
- Daj mi Zuzię do telefonu.
- Mamo, mamusiu, a tatuś mi nie chce kupić tego płynu do twarzy dla ciebie.
Małżon w tle:
(Ale jaki płyn; co ty wymyślasz. Ja pierwsze słyszę o jakimś płynie!)
- Bo mama prosiła o taki specjalny płyn!
- Zuziu, powiedz tacie...
- Bo ty nie chcesz kupić!!! A mama mówiła, żeby kupić!
(Bo wymyślasz coś kobieto! Weź się ogarnij! Drzesz mi się tutaj, a ja nawet nie wiem, o co chodzi!)
- Ale mama chciała płyn!
- Zuzia, daj...
(Ja nie będę latał po jakiś płyn... Nawet nie wiem, gdzie ten płyn sprzedają! Przyjechaliśmy po jedną rzecz, a nie na obchód wszystkich sklepów!! Wydziwiasz coś.)
- Uh, ale mama kazała, rozumiesz!!! A ja nic nie wydziwiam!! Ty sam wydziwiasz!! Masz, sam powiedz mamie!!
- Ty wiesz, o czym ona gada?
- No wiem. Chodzi o...
- Zuzia cicho bądź, teraz rozmawiam z mamą.
Zuzia w tle:
(Obiecałam mamie, buuuu, a ty nigdy nie chcesz!!)
- No i wyje. Co za dziewczyna!! Syrena!
(Ja nie wyję! Ty wyjesz!! I nie śmiej się ze mnie!!!)
- Małżon nie...
- Zuzia przestań mnie kopać!! Kopie mnie! Zuzia, bo ci zaraz przywalę!
(Ja nie kopię, czego kłamiesz?! A ja obiecałam mamie!!!)
- Sy-re-na. Zostaw! ZOSTAW!!
- Co wy...
(Nie śmiej się ze mnie!! Uuuuuuuh!!!)
- Zuzia, bo ci zaraz wycedzę kopala w dupala!
(Ja obiecałam mamie płyyyyyyn! Chodźmy po płyn!)
- Co za płyn kobieto? Co wy z matką wydziwiacie?!
- MAŁŻON! Posłuchaj ...
- Z babami się nie dogadasz!!! Matka jakąś aferę kręci, ta wariuje! Chodź tu; wracamy do domu. Nie umiesz się zachować!
(Ty też nie! Mama! tata nie chce ci kupić płynu!! Nie wracam, najpierw muszę kupić płyn!)
- Idziesz tu czy nie?! Dobra, kończę. Miałaś z nią pogadać! Dzięki za taką pomoc!!!

KLIK!!

Nie ma za co. Polecam się na przyszłość.




poniedziałek, 22 czerwca 2015

Kwestia zaufania

Z Małżonem tworzymy związek zalegalizowany już 13 lat. Swoje przeszliśmy i myślę, że raczej się niczym nie zaskoczymy.
Tuż przed planowaną Wyprawą Życia na Majorkę tknęło mnie coś i zapytałam Małżona:
- A słuchaj, a ty nie boisz się, że ja na tej Majorce zaszaleję? No wiesz, figo fago?
Spojrzał na mnie wtedy figlarnie i odparł:
- No chyba sobie ufamy, co nie?

Ufamy, ufamy!

Tymczasem w niedzielę po nocy zapytał mnie z głupia frant:
- Wyprasujesz mi rano koszulkę?
- No - mruknęłam niechętnie.
- A spodnie?
- Jak koszulkę będę prasować, to i spodnie wyprasuję - zagderałam znieciepliwiona.
Małżon wyszedł z pokoju, coś tam porobił, po czym wrócił i powiedział:
- Podpisz!


Ufamy, ufamy.

Ale co spisane, to spisane.

sobota, 20 czerwca 2015

Czas paniki

Zaczęło się od mojego błagalnego miauczenia:
- Ja ciebie tak proszę, nie puszczajmy jej jeszcze do przedszkola. Jest taka mała. Puścimy ją od przyszłego roku.
- Musi iść do jako trzylatka do przedszkola i nie ma dyskusji.

03. września 2012 roku, zalana łzami, powiozłam Zuzunię do przedszkola. Przebrałam ją w przedszkolne ubranko i zaprowadziłam do sali. Na piersi miała plakietkę z imieniem.
Pewnie przykleiłabym się do drzwi nasłuchując czy nie dzieje jej się tam krzywda i w razie czego wpadając niczym batman na ratunek, ale wokół byli inni rodzice, którzy, w przeciwieństwie do mnie, zachowywali się NORMALNIE, więc nie wypadało robić z siebie głupka.
Zgodnie z zaleceniami, punktualnie o 12, ogryzając do krwi pazury, zameldowałam się pod przedszkolem. Oprócz mnie przybyli zaaferowani rodzice innych pierworodnych (potem okazało się, że rodzice drugiego i każdego następnego dziecka podchodzą do kwestii debiutu przedszkolnego potomka w sposób zdecydowanie bardziej luzacki).
Tuż po obiadku wystartowałam niczym koń w wielkiej pardubickiej rozpychając się w tłumie.
Pani Halinka, wzór Sevres przedszkolanki, wyprowadziła Zuzię i powiedziała:
- Wszystko było w porządku, tylko Juleńka przez cały dzień nic nie jadła.
- Chyba Zuzia - sprostowałam ze ściśniętym gardłem.
Pani Halinka roześmiała się i odpowiedziała:
- No tak. Ale do niej tak pasuje imię Julia.

Przyjeżdżałam po nią karnie o 12 przez prawie cały wrzesień. Pod koniec miesiąca spojrzała na mnie i powiedziała poważnie:
- Ale mamo, nie musisz po mnie przyjeżdżać po obiadku. Zabieraj mnie jak inne dzieci po podwieczorku.
Zaczęłam ją odbierać o 15.
Któregoś dnia z ich sali dobiegł mnie rozpaczliwy płacz. Wpadłam tam z łomotem i zobaczyłam calusieńką grupę siedzącą w kółeczku na tycich krzesełkach i szlochających rozdzierająco. Razem z nimi siedziała spokojnie Pani Halinka.
- Co się stało? - wrzasnęłam głosem kwoki.
- Nic - odpowiedziała spokojnie i z uśmiechem - jedno się rozpłakało, a reszta płacze dla towarzystwa.
A kiedy indziej znowu zobaczyłam Zuzię i inne Dzieci siedzące przy stoliku jak jedli podwieczorek i zaśmiewali się do rozpuku. Wyglądali tak słodko, tak spokojnie, jak starzy znajomi, którzy właśnie opowiadają sobie anegdotki.

Potem stała się średniakiem, nie wiadomo kiedy starszakiem, a teraz kończy przedszkole.

I skończył się etap nieujarzmionej kreatywności Zuzi. Za chwilę wkroczy w etap testów, gotowych zestawów odpowiedzi, kluczy odpowiedzi, ocen i rygoru.

Jestem przeciwna sześciolatkom w szkole.

Nie widzę ich w świecie oceniania, jedzenia i siusiania w określonym czasie, siedzenia 45 minut, chodzenia z 20kilogramowym tornistrem.

Pocieszam się tylko myślą, że przed przedszkolem też świrowałam, a Zuzia sobie poradziła wzorcowo. Poznała i polubiła inne Dzieci. Lubi malować, śpiewać i grać. Nauczyła się liczyć i poznała literki. Chodziła na karate i angielski. Jeździła z grupą na wycieczki i do teatru. Spełniło się jej marzenie i zagrała Maryję w jasełkach. Byli dwa razy na wielkiej wyprawie granicą.

To jedno z moich ulubionych zdjęć Zuzi z przedszkola.

Zuzia jest u progu Wielkiej Przygody i na pewno będzie dzielna.
Ja też będę.

Muszę.

wtorek, 16 czerwca 2015

Romantyczność

Leniwe niedzielne przedpołudnie.
Właśnie powoli otwieram oczy.
Nad sobą widzę twarz Małżona.
Pochyla się nade mną łagodnie uśmiechnięty. W jego jasnych, błękitnych oczach migają wesołe iskierki.
- Mmmm, cześć - mruczę - co tam?
Przeciągam się w pościeli.
- Nic. Krzyś przyszedł do mnie i powiedział, że mama śpi dupą. Przyszedłem zobaczyć, co to znaczy.

Odwracam się do niego plecami. Głęboko urażona.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wszyscy robią interes życia

Rozdział pierwszy
Zuzia

- Mamusiu, a na tej wycieczce, co byliśmy w Niemczech, to kupiłam sobie dinozaura i za jeden papierek dostałam dwa papierki i jeszcze grosik! Fajnie, nie?

Pewnie, że fajnie: jeden papierek (20€) minus gumowy smok (4,99€) równa się dwa papierki i jedna monetka (15,01€).

Rozdział drugi
Krzyś

- Mamo, piciu.
- Przynieś mi swój kubeczek, to ci naleję.
- Ty przynieś!
- W sypialni został twój kubeczek. Idź po niego.
- Nie pójdę!!
- Idź po kubek Krzysiu!
- Nie idę!!! Ty ić!!! Iiiiiiiićććć!!!! buuuuuuu!!! Piciuuuuuu!!!!
- Krzysiu, co ty świrujesz? idź po kubek!
- Nie idę, ić ty!!!!!!!
- A to nie idź! Siedź i rycz.
....
- Zuziu? Dasz mi piciu?
- A gdzie masz?
- W sipialni jest kubeciek. Dasz mi?
- Dobrze.

Rozdział trzeci
Małżon

- Przyszła paczka z tą latającą wróżką z okazji dnia dziecka.
- Och, och, puść ją tatusiu! Niech leci!
- Dobra, bawcie się, ja idę do wanny.
Nie ma to jak ciepła woda, z grubą warstwą piany, w ciszy i spokoju. Chociaż przez chwilkę można powspominać Majorkę.

FUUUUCH!!!!
(Włączamy slow motion)

Odwracam głowę w prawo.
Obok mojego ucha przelatuje coś wielkości meganeury wydając głośne buczenie. Odruchowo odchylam się.

Małżon: ŁAAAAAAAAAA...
Zuzia: AAAAAAAAA...
Krzyś: OOOOOOOOO...

(Włączamy tryb normalny)

Coś wpada do wanny i ginie w gęstej pianie.

Małżon: ...AAAAP! CZEMU NIE ŁAPAŁAŚ!!!!!
Zuzia: ...AAAAAAAAA!!! TO TWOJA WINA!! CO NAROBIŁEŚ!!!!
Krzyś: ...OOOOO!! Poooleciała wlóżka!
Małżon: Matka zachowała się jak kominek!!!! Nie rycz!!! Wytrzemy, zaraz wyschnie!!!
Zuzia: UUUUUUUUU!!!! AAAAA!!! TO TWOJA WINA!!!! MAAAAMOOOO!!!! TATA ZNISZCZYŁ WRÓŻKĘ!!! UUUUUUU!!!
Krzyś: Mamo, a Zuzia płacie.

PIERDUT DRZWIAMI.
Poszli.
Ryki oddalają się.

Rozdział czwarty
Ja

Wytrzepuję piasek z butów. Składam ręczniki i ubrania do pralki. Uśmiecham się do pierścionka z majorkańską perłą. Wychodzę z łazienki; jestem bardzo ciekawa, co się działo jak mnie nie było.


niedziela, 7 czerwca 2015

Popodróżne resztki

1. Jak Małżon stał się idolem moich koleżanek i wrogiem ich mężów.

- I Małżon tak cię puścił na taką wyprawę? - słyszałam wielokrotnie przed, po, a nawet podczas wyjazdu. 
Otóż moi Mili, Małżon z całego serca wspierał mnie w mojej wyprawie. Opłacił wycieczkę, zabukował hotel w Berlinie, zmienił harmonogram swoich zajęć, żebym mogła jechać. Rozwiewał moje wątpliwości przedstawiając szczegółowy plan opieki na Dziećmi, żebym na tej Majorce nie wyobrażała sobie Bóg wie czego. 
Taki Małżon <3

- No to mój mąż już nie ma życia. Będę mu twojego Małżona za wzór stawiała.

2. Zdjęcia obciachowe i od czapy

From disaster to kung-fu master

Lalka z bufetem. Lot Berlin-Palma de Mallorca

Jedyne zdjęcie zrobione w uroczej Valldemossie, w której Chopin pomieszkiwał

Muszę zapamiętać i sprawdzić cenę

co to jest i jak długo się to plecie???

grafika J. Miro. Muszę poprosić Krzysia, żeby namalował mi identyczny obrazek jak wrócę do domu.

jak założę biznes, to też zadbam o chwytliwą nazwę

niemiecka część plaży

co się jada w Europie?

El Arenal by night

pomnik ważnego władcy i gołąb w locie

3. ...pójdę boso, pójdę boso, pójdę booooosoooo...

- Seniora, habla espaniol? - pyta mnie celniczka na lotnisku w Palmie.
- No - odpowiadam zgodnie z prawdą
- Los zapatos - robi jakiś nieokreślony ruch ręką i odwraca się do mnie plecami.
Ki czort? Los zapatos? Co to może znaczyć? Na wszelki wypadek stoję bez ruchu i czekam na rozwój akcji. Babka odwraca się i znowu coś o tych zapatosach, tym razem pokazując na moje buty. Świta mi.
- Agnieszka! - piszczę - każą mi zdjąć buty!
Jakby na potwierdzenie celniczka podaje mi dwie szeleszczące reklamówki i pokazuje, że mam je ubrać zamiast butów.
Jestem oburzona!
- No ale jak ja mam przekroczyć granicę na boso?! - wrzeszczę po polsku zgorszona - Toż to wstyd i poruta!!!
Rzucam celniczne najfochowszego focha i przechodzę szeleszcząc stopami przez bramkę.
Tym razem nie piszczę.

4. ...ze słońcem twarzą w twarz...

Życie nie przeleciało mi przed oczami.
Nie rozpłakałam się.
Nie zmówiłam żadnej modlitwy.
Nie zrobiłam żadnych rozrachunków ze sobą, bliskimi ani Panem Bogiem.
Nie targowałam się z Losem.
Nie zrobiłam nic szczególnego.

Lot trwał w swojej monotonii od prawie 2 godzin, kiedy odczułam lekką zmianę położenia.
- Czy on przed chwilą przechylił się jakby machał?
- Nie zauważyłam. A co?
- To chyba Alpy. Gdzieś tu rozbił się Germanwings.

To zdjęcie zrobiłam o 19.36.
Schowałam aparat. 


Dokładnie 4 minuty później słońce zniknęło i w kabinie pociemniało. Stewardessy nadal wydawały napoje i posiłki, kiedy nad siedzeniami pojawiła się lampka nakazująca zapięcie pasów.
Samolotem zatrzęsło.

Siedziałam w 30. rzędzie, więc miałam dobry widok na to, co działo się w niemal całej kabinie. Głowy pasażerów latały bezwładnie, kiedy samolotem zarzucało w prawo i lewo. Na moment znikały z pola widzenia, kiedy samolot gwałtownie zniżał się i wznosił. Turbulencje stawały się coraz silniejsze. Stewardessy pośpiesznie odprowadziły wózek na miejsce i usiadły na swoich miejscach. Telepanie nie ustawało. Przez zatkane uszy miałam wrażenie, że silniki raz pracują ciszej, a raz głośniej, a innym razem, że wcale ich nie słyszę.
Siedząca obok Niemka poprosiła mnie na migi o torebkę na wymioty.
Turbulencje nie ustawały.
W samolocie było cicho.

Przed oczami miałam moje Dzieci i Małżona. Perełki dla Zuzi, czapeczkę z myszką miki dla Krzysia.
Młoda dziewczyna, blondynka, cały czas rozmawiała przez telefon.
Przystojny yuppie ubrany na pastelowo - nie odrywał wzroku od tabletu.
Dystyngowany pan, może biznesmen, w Berlinie miał przesiadkę na lot do Sztokholmu.
Czterech luźnych kolesi w szortach, rozwleczonych T-shirtach i laczkach, jakby wpadli na lotnisko prosto z plaży.
Matka z córką. Córka niezbyt ładna, w poszerzających ją spodniach. Matka cały czas coś czytała.
Para. Ona blondynka z twarzy niepodobna do nikogo. Idealnie wkomponowana w powszechnie obowiązujący kulturowy wzór urody: długie blond włosy, mocny makijaż, opalona skóra, szczupła.
Starsze małżeństwo: on taki poczciwina, ona zasuszona i pomarszczona od opalania. Jedli coś z torebki.
Trzy grube Niemki.
Dwie koleżanki. Brunetka przed odprawą poszła się przebrać do  łazienki.
Rodzina: dziadkowie, rodzice i ich roczna córeczka.
Ciemnowłosa Nadja F., trochę przysypiała, teraz siedzi sztywno na siedzeniu przede mną.
Czworo młodych ludzi. Jechali z nami z El Arenal na lotnisko.
Agnieszka wyglądająca przez okno i trzymająca kubek z wygazowaną colą.

Potencjalni główni bohaterowie wszystkich serwisów informacyjnych świata w dniu następnym.

Słońce wróciło i turbulencje skończyły się o 19.50

sobota, 6 czerwca 2015

Dwie stare baby i bieg o kolację

Dzień 5 (ostatni)

Tajemniczy Walący w Drzwi odpuścił. Zamiast niego wydzierają się hiszpańskie małolaty zza ściany.
- Ty, a słyszałaś albo widziałaś naszych niemieckich maturzystów?
- A nie. Widywałam ich w stołówce, ale zawsze grzecznie i karnie.
- No popatrz - kręcę z niedowierzaniem głową - co to za czasy nadejszły. Żeby się maturzyści nie sponiewierali i nie fisiowali całymi nocami po korytarzu! Co za upadek obyczajów!

Po śniadaniu zaopatrzeni w lunch box (kanapka szt. 2, mała butelka wody, dziwaczne ciasteczko a la rolada, jabłko i pomarańcza), wędrujemy stadnie na przystanek autobusowy. Plan jest następujący: autobusem za 1,5€ jedziemy do Palmy de Mallorca, stamtąd waskotorówką do Soller (15€), a dalej tramwajem do Port de Soller za 1,5€. Z powrotem się zobaczy.
Krystian nas prowadzi, więc obywamy się bez pustych przebiegów i kręcenia się wokół budynku informacji turystycznej i szukania tejże.
Dworzec, z którego odjeżdża kolejka wąskotorowa jest położony w samym centrum miasta i jest bardzo ładny. W oczekiwaniu na ciuchcię zwiedzamy wystawę (u)znanego plastyka hiszpańskiego Joana Miro.
Jazda wąskotorówką trwa 1,5 godziny i, obiektywnie ujmując, szału nie ma. Tylko raz zatrzymujemy się na tarasie widokowym, poza tym malownicze obrazki oglądamy w pełnym pędzie.






Soller wita nas nieznośnym gorącem, nieodczuwalnym w El Arenal położonym nad morzem. Zwiedzamy malownicze miasteczko i po raz kolejny zachwycam się odmienną architekturą. Trochę czasu spędziliśmy w sklepie z lokalnymi produktami, w którym wystawiono gratisy do posmakowania. Bardzo to wszystko pyszne, ale, jak to mówią, kupiłby wieś, ale pieniądze gdzieś, więc na darmowej wyżerce muszę poprzestać.





Spacerek po Soller dał mi w kość po czterech dniach nienadużywania nóg. Gdzieś w połowie drogi baterie zaczęły mi się rozładowywać. A zmęczona ja, to foszasta ja.
- Kupić ci wodę?
- Nie.
- A kanapkę chcesz?
- Nie.
- A czemuś tam polazła? Co, separujesz się?
- Nie, ale jak tłoczyliście wodę do butelek, zamiast ją kupić, to pierwszy wagon tramwaju zatrzymał się dużo za przystankiem. Ni mniej ni więcej, tylko tu, gdzie stoję - odpowiadam wyniośle.
Wszyscy popatrują na mnie niepewnie, tylko Agnieszka mnie olewa. Znamy się tyle lat, że olewa nawet sam fakt nadąsania, a co dopiero jego przyczyny.
Port de Soller to zupełnie inne miasteczko niż El Arenal. Przede wszystkim jest mniejsze, bardziej zbite, z niskimi budynkami. Jest dużo ciszej, a na plaży biega sporo dzieci. Rozrywkowa młodzież z pewnością umarłaby tu z nudów.




Po kawie i tarcie wraca mi humorek, w sam raz w chwili, gdy trzeba wracać do hotelu. Decydujemy że wracamy autobusem: będzie taniej i szybciej.
Kiedy defiladowym krokiem dochodzimy do przystanku, autobus do Palmy stoi gotowy do odjazdu.
- Słuchajcie, one jeżdżą tak często, że nie musimy od razu wsiadać. Zaraz będzie następny; powinien jechać przez Valldemossę, to jeszcze zobaczycie miasto, w którym mieszkał Chopin podczas pobytu na Majorce - mówi Dorota.
Jesteśmy w wybornych humorach, więc zagadzamy się: ogólny luzik i hakuna matata. Bez żalu obserwujemy jak autobus odjeżdża. Ale kiedy nonszalancko podchodzimy do rozkładu jazdy, gry plan się nieco komplikuje.

- Eeee, ale następny bezpośredni autobus do Palmy jest za godzinę, a ten malowniczy przez Volldemossę za 90 minut - informuje niepewnym tonem Dorota.
- Wygląda na to, że posiedzimy tu sobie - stwierdza Krystian.
Trudno. Walnięcie focha i czynienie sobie wyrzutów raczej autobusu nie przyśpieszą, więc na zapomnianym rondzie na końcu Portu de Soller odnajdujemy nirwanę.

Ludzi przybywa, autobus nie nadjeżdża, robi się nerwowo, a transport ostatecznie nie przyjeżdża.
Kiedy wreszcie dojechał ten malowniczy, ludzi było tak dużo, że należało opracować taktykę.
- Dobra, robimy tak: dzielimy się na pary. Jedna osoba z pary staje w kolejce, żeby u kierowcy kupić bilet, a druga w tym czasie wślizguje się do autobusu tylnym wejściem i zajmuje eleganckie miejsce.
Przybijamy piątki i rozpoczynamy atak szczytowy.
I plan się wywrócił*, gdyż pan kierowca bezceremonialnie wywalił wszystkich, którzy weszli tyłem. Zegalitaryzowany tłum z głupimi minami stoi teraz w kolejce i każdy grzecznie kupuje sobie uno tiketo 4 euro only.
Ledwo ujechaliśmy kilometr, wśród Ziomali poruszenie. Na początku szepcą coś nerwowo między sobą, tylko Krystian śmieje się na głos.
- No nie wierzę! - wykrzykuje oburzona Ela - normalnie nie do ogarnięcia. Siedział półtorej godziny na przystanku i zamiast lecieć w krzaki, to machał girami. Teraz mu się sikać chce!
Teraz śmiejemy się i my, tylko Krzyśkowi nie jest wesoło. Wierci się i wierci wreszcie idzie do kierowcy. Temu szczęka opada. Śmiejemy się już tak bardzo, że łzy mi ciekną po twarzy i nie mogę się opanować. Ela mruczy coś gniewnie, a siedząca naprzeciwko nas para Norwegów wygląda na mocno zakłopotanych.
Kiedy wreszcie kierowca zatrzymał się w jakiś chaszczach, w autobusie poniósł się szmerek zaniepokojenia. Ale kiedy Krzysiek wybiegał z prędkością Bolta w krzaki, wszyscy zrozumieli i zaczęli się śmiać. Para Norwegów wyraźnie się rozluźniła. Potem Krzysiek opowiadał, że kierowca dał mu tylko minutę, wiec śpieszył się jak mógł. Kiedy wbiegł ponownie do autobusu powitały go oklaski i głośny śmiech. Krzysiek zdjął kapelusz i złożył przed wszystkimi dworski ukłon.
Droga była faktycznie malownicza.





- No i dobra, no i fajnie, ale na kolację nie zdążymy - mówi wyraźnie strapiona Ela
- Co, ja nie zdążę? - puszy się Aga - założymy się? O jedno euro?
Modlitwy, żeby kierowca wysadził nas najlepiej na przystanku z którego odjeżdża autobus 25, są płonne. Pojazd zatrzymuje się na ichnim dworcu PKS i nie zostaje nam nic innego, jak lecieć z jęzorem na brodzie na właściwy przystanek.
Do końca kolacji zostało jakieś 45 min.
Wybiegamy na skrzyżowanie, a tam oczywiście czerwone dla pieszych i dostojnie sunący autobus nr 25.
- No i dupa. Po kolacji - mędzę.

(Są takie chwile, w których jakaś błaha uwaga rzucona przez kogoś ma dla nas epickie znaczenie)
- Pierdzielisz* - powiedziała Aga po prostu.

I wtedy, mój Boże, co to był za bieg! Jaki slalom między autami! Jak powiewały spódnice paniom! Jak klaskały klapki i sandały o asfalt! Jak torby obijały nam się o uda! Niczym te rydwany ognia, zgrzani, z piersiami falującymi szybkim oddechem, silni ciałem, mocni duchem i popędzani żenującym burczeniem w brzuchu wbiegliśmy do autobusu!
Wspomnienie hieratyczne wręcz.

Do hotelu wlecieliśmy niczym klienci lidla podczas promocji crocsów. Do końca kolacji zostało 15 minut. Nie wykluczam, że obsługa restauracji zmęłła w ustach parę przekleństw na nasz widok, ale pozwolili nam nałożyć sobie skromne porcje i od razu zaczęli zwijać gary.

Wznieśliśmy toast, Ela wypłaciła Agnieszce ojracza, a ja pogrążyłam się w błogości.
Kocham adrenalinę! A choćby o bieg o kolację chodziło! A co!



piątek, 5 czerwca 2015

Dwie stare baby vayamos companeros


- Dawaj, bierzemy tego szampana i idziemy do nich - zarządziła Agnieszka.
Oni - to ci sami, którzy uskuteczniali ze mną dialog pierwszego dnia po naszym przybyciu.

W hotelu nie było innych Polaków poza nami, więc niejako naturalne było, że ciągnęło nas do siebie. Małżeństwo Dorota i Krystian oraz Ela i Krzysiek (mama i syn) pochodzili z Łodzi i stanowili nie tylko zwartą grupę globtroterów na własną rękę, ale też grupę przyjaciół, która dobrze czuła się w swoim towarzystwie.

- To miło, że Twój 23-letni syn przyjechał z Tobą na wakacje - zagaiłam dyplomatycznie.
Ela roześmiała się.
- To dlatego, że mój stary trzy dni przed wylotem wylądował w szpitalu na wyrostek. Musieliśmy szybko przebukować bilety i padło na Krzyśka, że jedzie z nami.

Cały wieczór przesiedzieliśmy w barze sącząc drinki i gadając na różne tematy.
- Wiecie co, śmieszna sprawa, ale jesteśmy tu już prawie tydzień, a nie byliśmy ani razu na plaży. To co, to chyba jutro zabierzemy się z wami - stwierdziła Ela.
- No i git! Zatem jutro smażing end plażing!

Dzień czwarty

Wielki powrót Tajemniczącego Walącego w Drzwi. Tym razem, oprócz napieprzania* w drzwi, szurania buciorami, jakby miał do nich przyczepione po 5kg ołowiu, dorzuca elementy foniczne: "Pedro! Pedroooo!!" - zawodzi.
Pedro nie otwiera, ni hu hu. Pewnikiem umarł, bo niby dlaczego miałby nie otworzyć o 4.53? Co?

- Idź po klucz zapasowy ciulu jeden!!!! - wydziera się po polsku Agnieszka spod koca .

Tajemniczy Walący w Drzwi łomocze dalej. Widać nie uczył się języków obcych, więc jej rada trafia w próżnię.

Budzę się lekko skołowana. Mam tylko zapchany nos, poza tym czuję się wybornie, zupełnie jak jaka młódka. Ha! - sprężynuję po apartamencie - trzeba to wykorzystać i lecieć na plażę!

Dziś też na bogato. Juan kosi 16,05 Euro (uno sombrero, dos lejacos) i rozkoszujemy się plażą. Wykorzystujemy nasze przywileje maksymalnie i złazimy z plaży dopiero o. 19 - wprost na kolację.

Po kolacji decydujemy, że pójdziemy kupić jakiś drobne upominki na mieście.
W sklepie z produktami lokalnymi wybieram słodycze dla rodziny i wysłuchuję holenderskiej wersji "szła dzieweczka do laseczka". Sklep sąsiaduje z holenderskim pubem, a jego goście o tej porze już mają wyśmienite humorki, nie dziwota, że im się na śpiewy zebrało. Same chłopy na schwał, więc i trele słuszne z młodych płuc echo niesie.
- rrrrrrrwa mać, niech oni się zamkną! - wznoszę oczy ku niebiesiom.

Nie ma lekko.
Po dwudziestu minutach mam wybrane prezenty i dość.
- Jak pani to wytrzymuje? - krzyczę do sprzedawczyni płacąc.
- Nie wytrzymuję! - odkrzykuje.
Kiwam głową ze współczuciem.
- Miłego wieczoru wobec tego. A przynajmniej cichego! - żegnam się.

Znowu w barze siorbiemy drinki i oglądamy pokaz flamenco.


Wielbiciel Agnieszki, barman Herman, zwierza nam się. Otóż Polacy stanowią miłą, grzeczną i uprzejmą część turystów. Herman martwi się niemiecką i holenderską młodzieżą. Jego zdaniem za dużo piją. Do rozpaczy jednak Hermana doprowadzają Brytyjczycy. Na naszych oczach do hotelu podjeżdża busik, z którego wysiada 8 Brytyjek w średnim wieku. Herman załamuje ręce i mamrocze pod nosem "Madre de Dios". Uważa, że są niegrzeczni i traktują go jak popychadło.
Zgadzamy się z Hermanem w całej rozciągłości.

- Nie wiecie, co można by tu zwiedzić w pobliżu? Pojutrze wracamy, a coś jeszcze chciałybyśmy zobaczyć.
- Tu niedaleko jest miasto Soller. Można do niego dojechać wąskotorówką z Palmy. Z kolei z Soller można tramwajem dojechać do Port de Soller. Jutro właśnie planujemy taką wycieczkę.
- Super! Jedziemy z wami!

czwartek, 4 czerwca 2015

Dwie stare baby vamos a bailar



Dzień trzeci

Nad ranem budzi mnie potężny łomot.
Tajemniczy Walący w Drzwi z całych sił napieprza* pięścią w sklejkowe drzwi hotelowe. Przy okazji coś tam mamrocze w tym dziwnym holenderskim języku. Ale im bardziej wali, tym bardziej nikt mu nie otwiera.
Uchylam drzwi balkonowe i konstatuję ze zdziwieniem, iż bardzo, ale to naprawdę mocno, bolą mnie przedramiona. Ból jest nieznośny i promieniuje od stawu łokciowego do nadgarstka. Kuśtykam powolutku w stronę łóżka, bo boli mnie też spalona skóra na łydkach.
Agnieszka też już nie śpi. Miaukliwie zwierzam się jej z dolegliwości, a ona podaje mi voltaren. Smaruję oba przedramiona i dekoruję swoją szafkę nocną tubką z maścią. Potem ponownie udrażniam nos i pryskam obolałą skórę panthenolem.


Sytuacja nie poprawia się po śniadaniu. Nadal obolała postanawiam zostać w pokoju i patrzę żałosnym wzrokiem, jak Agnieszka, w zwiewnej czerwonej sukience i jasnym kapeluszu z szerokim rondem, idzie sama na plażę, żeby nie tracić dnia. Ja tymczasem wmasowuję maść w przedramiona. Smaruję i myślę.

Żałosne to. Aga miała rację pisząc do mnie sms "dwie stare baby w podróży życia". Oto ja - hot mama, rycząca czterdziecha, wyprawiająca się w świat zgodnie z maksymą "łeb siwieje, dupa szaleje", a kończąca w pokoju wykładając leki z apteczki cioci Stasi. Brakuje tylko preparatu na wątrobę i geriavitu pharmatonu. Na następną wyprawę życia pojadę do Ciechocinka, do wód.
Smutne to wszystko.
Wi-fi ledwo zipie, a ja marznę w pokoju, więc ubieram sweterek na długi rękaw i siadam na krzesełku przed hotelem.
Oczywiście jestem obiektem zainteresowania. W cieniu 35 stopni a ja w sweterku. Gołe i półgołe ludzie wędrują na plażę i rozdziawiają gęby ze zdziwienia. Ale chór z nimi; jestem ponad to.
Z braku lepszej propozycji, wysłuchuję uprzejmie minirecitalu jakiegoś niemieckiego oryginała, ubranego w gustowną neonową koszulkę z napisem "Scheiss drauf" (sraj na to).
"Fette Menschen sind wie Schweine, sie fressen nur" (grubasy są jak świnie, żrą tylko) - ryczy na całą ulicę.
Żal, żal wielki, że nie mam drobnych, żeby mu zapłacić za nieśpiewanie.

Wraca Aga, jemy obiad i postanawiamy jechać do Palmy de Mallorca - stolicy wyspy.
Kolejne 30 minut spędziłyśmy na przystanku autobusowym czekając na nienadjeżdżający pojazd, klnąc i obrzucając wyzwiskami majorkański PKS. Po tym czasie okazało się, że to wcale nie był przystanek.

- Trudno, nie mamy jak dojechać do Palmy. Chodźmy na kawę - zadecydowała Agnieszka.
Idziemy i idziemy, a koleżanka wybrzydza: tu ceny nie takie; tu nie ma miejsca; tu towarzystwo szemrane; tu syfiasty widok jest. Potulnie lezę za nią i z rozkoszą delektuję się faktem, że chociaż raz nie ja kwękam.
Wreszcie decyduje się na miejsce, ale naszą uwagę przykuwa spory tłumek ludzi skupionych wokół długiej budki.
O jacie w gacie! dokonujemy odkrycia! Przystanek do Palmy!
Żegnaj kawo w S'Arenal!
Za jedyne 1.5 ojracza prujemy do stolicy wyspy.

A Palma de Mallorca jest piękna. W sam raz do zakochania się na zabój i na zawsze.
Wędrujemy wąskimi, klimatycznymi uliczkami, podziwiamy ozdobne balkony, zaglądamy do sklepów, pijemy kawę w niewielkiej kafejce, robimy sobie selfie i podziwiamy widoki.








No i potem wszystko się skupkało, proszę szanownego Czytelnika.

- Hej Aga, tu jest jakiś sklep z zabawkami! Zajrzę, co tam mają. Daj mi 5 minut!

Dalej to już walnęła hakatomba. Według Agnieszki, znalazła mnie po pół godzinie, obładowaną zabawkami za setki euro i wąchającą Misia Tulisia. Według mnie, minęło niecałe 5 minut i małam w ręku kilka drobiazgów.
- Po co ci to?
- Potrzebne. Prezenty dla Zuzi i Krzysia.
- Aż tyle???
- No ile? Lalka, czapeczka, autka. Ale zastanawiam się nad wymianą lalki. Popatrz, ta Elsa jest większa, śpiewa piosenkę z filmu i macha ręką. Jest tam parę euro droższa, ale też i fajniejsza. Co? Jak myślisz?
Nie jest dobrze. Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. To jej forma powiedzenia "zgłupiałaś".
Więc jeszcze raz tłumaczę jak dziecku, że to fajna lalka, ładna i dobrze zrobiona i śpiewa, i macha, i jest mi potrzebna, i będę się nią bawić na zmianę z Zuzią.
Delikatnie odgina mi palce i wyjmuje z rąk pudełko z lalką za 40 euro.
- Posłuchaj, rozumiem, że ci się ta lalka podoba, ale ta też jest niezła. I o połowę tańsza. Zaoszczędzisz pieniążki i kupisz sobie coś ładniejszego. No, już. Daj Aguni lalę, dobrze?
- Nie.
- Daj.
- Nie!
- Dawaj tę lalkę! Co ty, na łeb upadłaś? Lalkę za 150 zeta kupuje! Jak ją przewieziesz samolotem geniuszu jeden, co? Idź zapłać, co tam masz, bo nie będe tu z tobą sterczeć; nogi mnie bolą i chciałam katedrę zobaczyć, a nie ciebie latającą w amoku w sklepie z zabawkami!
Odbiera mi bezpardonowo Elsę, która śpiewa i macha ręką i popycha w stronę kasy. Czuję jak drży mi broda. Zaczynam nienawidzić moją przyjaciółkę.
Płacę rachunek i obrażam się.

Do katedry docieramy tuż po jej zamknięciu.
- Pięknie. No w każdym razie, jakby kto pytał, to byłyśmy w katedrze; była piękna, a nie mamy zdjęć, bo nie wolno fotografować w środku. Przecież nie powiem prawdy, co nie? - syczy jadowicie.






Wieczorem przy drinku gramy w bingo.
- Matko, już niżej upaść nie można. Przyjechałyśmy tu zaszaleć, a nie grać w bingo. Jak jakieś dwie ciotki. Tylko się w domu nieprzyznawajmy.
- A tam. Fajna za... Bingo! BINGO!

Agnieszka wygrała szampana w bingo i tak poznałyśmy spoko ziomali.

środa, 3 czerwca 2015

Dwie stare baby vamos a la playa


O ja pierdziu.
Sama nie wiem co gorsze: piosenka czy teledysk?
Jak byłam mała, to słyszałam: "mamo szaraplaja" i zastanawiałam się, kto to jest, ten szaraplaj.



Dzień 2

Nad ranem obudził mnie piskliwy śmiech hiszpańskich sąsiadek, które albo zerwały się bladym świtem, albo, co bardziej prawdopodobne, właśnie wróciły z imprezy.
W nosie znowu miałam beton, więc użyłam kropli udrożniających.
Poza tym - dziękuję za troskę - ranek był świeżutki i rześki, a łeb nie bolał.
Po śniadaniu opakowałyśmy się w stroje kąpielowe i wyruszyłyśmy na plażę.
Postanowiłyśmy, że będzie ma bogato; żaden tam plebejski kocyk pod palemką i wersja light. Ma być grubo - leżak, grzybek i to jak najbliżej morza. Do tego driny i przekąski.





Wystwiłam swoje blade ciało na słońce i rozpoczęłam skanowanie otoczenia. A więc tak. Po pierwsze, straciłam kupę kasy i czasu biegając w ZG w poszukiwaniu stroju kąpielowego, a szczególnie stanika, albowiem co druga kobieta na plaży opala się topless. Do wyboru, do koloru: biust w rozmiarze ss (same sutki), jędrne piersi oraz coś, co z braku lepszej nazwy, należy określić jako wymiona.
Niemniej jednak nikt się nie krępuje ani gapić, ani pokazywać.
Po drugie, spora ilość dwudziestolatek wyglada tak jak ja teraz. Natomiast ja w ich wieku, to ohohoho. Ogień panie. Poprawia mi to nastrój jak nic.

- Posmaruj się pięćdziesiątką - Aga podrzuca mi balsam do opalania.
- Potem. Mam taką marną skórę do opalania. Mogę leżeć i leżeć a i tak zabarwię się na czerwono i skóra mi zejdzie.
- No właśnie o tym mówię. Posmaruj się kremem.
- Zaraz. Chociaż troszkę się przysmolę, bo mi nikt nie uwierzy, że byłam na Majorce.
Trochę gadamy, trochę czytamy, słucham muzyki albo po prostu gapimy się przed siebie.
- I co? Posmarujesz się teraz?
- Matko bosko, jak ty przynudzasz, daj mi ten balsam; nie, nie ten, tamten!
- Dwudziestkę? Nie za słaba dla ciebie?
- Dobra będzie.

Wtarłam w siebie olejek do opalanie i poszłam zamoczyć się w wodzie. Postanowiłam, że zanurzę się do pasa, a potem się zobaczy.
Poszłam.
Szłam długo i wytrwale, jakieś 6 km, aż rozbolały mnie nogi. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam maciupkich ludzi na plaży pod niewielkimi grzybkami. Spojrzałam w dół: woda sięgała mi do półdupka.
- A ciul* z tym - pomyślałam - wracam.
- Koko ananas mielone!!! - zaskrzeczał ktoś niedaleko.
- Mielone noszą???
- Melony! Arbuzy znaczy hahah!!!

W fantastycznych nastrojach wracałyśmy z plaży do hotelu na kolację (po 7 godzinach wytapiania tłuszczyku głód zagląda nam w oczy).  Ale najpierw prysznic i nowe ubranie.



Pierwsze delikatne szczypanie poczułam podczas kąpieli. Po wyjściu z łazienki mocno widoczne stały się czerwone plamy na łydkach, ramionach, boczkach.
- No cóż. Mówiłam ci, ale ty zawsze musisz być najmądrzejsza.
Ignoruję jej kąśliwe uwagi. Ale co prawda, to prawda. Skóra piecze i boli.

Po kolacji drinkujemy w holu i bierzemy udział w konkursie muzycznym. Trzeba rozpoznać 25 fragmentów muzycznych i dopasować je do filmów albo seriali. Przegrywamy, bo nie rozpoznałyśmy Drużyny A i Rokiego. A także króla lwa i sześciu innych utworów.

Przed snem na moim stoliku przy łóżku, obok kropli do nosa, ustawiam Panthenol.


wtorek, 2 czerwca 2015

Dwie stare baby w podróży życia. Część trzecia

No to hop siup, zmiana dup, a w tym wypadku spodni na spódnicę i idziemy w tzw. miasto.
El Arenal to duża i bardzo rozciągnięta miejscowość. Według legend mieszka tam ok. 10 tys. mieszkańców, ale nie sądzę, abym tam jakiegoś spotkała.
Życie turystyczne i społeczne koncentruje się wzdłuż promenenady, ciągnącej się parę kilometrów. Naprzeciw promenady zlokalizowana jest cudowna plaża, z białym drobniutkim piaskiem i łagodnym zejściem do turkusowego morza. Plaża jest publiczna, ale dla chętnych są do wynajęcia parasole, tzw. grzybki i leżaki.



W El Arenal nie ma dzieci. Mimo fantastycznych możliwości oferowanych przez linię brzegową, nie jest to odpowiednie miejsce dla maluchów (potem okazuje się, że część hoteli - w tym nasz - przyjmuje gości powyżej 16. roku życia).
Romantycznie uniesione brodzimy w morzu. Jest cudnie. Ciepło, zewsząd dociera do nas gwar i wesoła muzyka. W powietrzu pachnie gorącem, jedzeniem, papierosami. Słońce powoli zachodzi, a my obserwujemy startujące z pobliskiego lotniska samoloty.



- Habt ihr Feuerzeug (macie zapalniczkę)? - jakiś cudak w zawadiacko naciągniętym kapeluszu, gibie się nad nami z papierosem przyklejonym do ust.
- No. Nein. - odpowiadamy chórem.
- A oni mają? - cudak pokazuje na parę siedzącą na sąsiedniej ławce.
- Nie wiemy.
Palacz robi zamaszysty krok i podąża w stronę pary.
Strasznie mnie to rozśmiesza.
Z powrotem postanawiamy wracać promenadą i pozaglądać do sklepów. Oferta jak oferta: ubrania, pamiątkowe rupiecie, torebki, sklepy z żywnością, bary, restauracje, kafejki.
Tuż obok najczadowszej dyskoteki na tej szerokości geograficznej, Agnieszka dostaje pierwszą propozycję matrymonialną. Niejaki Frederic zagaduje ją:
- Hey bjudyfol. Łer ju from? Poland? Oooo, a bjutiful łajf from Poland is maj dżrim.
Niestety, Frederic żony z Polski nie nabył.
Fajnie się idzie i wygląda jak milion baksów, ale zbliża się pora kolacji i pić się chce.
W hotelu opadamy na wygodne fotele i zamawiamy whisky z colą all inclusive - natürlich.
Wypijamy po dwa kubeczki, a ja dodatkowo wypijam różowe coś, które barman doniósł sam z siebie.
- No dobra. Idziemy jeść - Aga zrywa się z fotela i rusza w stronę restauracji. Usiłuję zrobić to samo, ale potężny podmuch podcina mi nogi, a mój tyłek zderza się ponownie z fotelem.
Bożesz ty mój - myślę. Wstaję i ostrożnie idę za przyjaciółką. Wzrok sprawia mi psikusa, a dodatkowo przeraża mnie bliskość przeciwległych ścian. No ale idę. Stawiam stopy równiusieńko jak każdy pijany, który udaje że jest trzeźwy. W restaurancie zasiadam kulturalnie za stołem i czekam.
- A ty gdzie masz sztućce? - Agnieszka przygląda mi się podejrzliwie.
- Nie dali.
- Tu sobie samemu trzeba wziąć.  Dobra, siedź. Przyniosę ci. Tam masz talerz, nałóż sobie żarcie.
Kiwam się nad ladą, udając, że nie wiem, czym się poczęstować. Uznaję, że położenie skrzydełka od kurczaka i paru listków sałaty nie powinno mnie przerosnąć. Przy stole biorę wytwornie nóż i widelec i usiłuję kroić skrzydełko.
- A panie to widzę z Polski - zagaduje ktoś obok. Nie wypadając z roli potwierdzam.
- A skąd przyleciałyście? - wiem, że przy stoliku siedzą cztery osoby, a pytanie zadaje blondynka, ale to wszystko.
- Z Berlina. Mamy bliżej. A czasami warto być Niemcem w podróży - wydaję opinię ni w pipę ni w oko.
Polacy śmieją się. Wraca Agnieszka.
- Słabo mi - mamroczę żując kurczaka.
- Nie mów, że się narąbałaś!! Czym???
- Nie jestem pijana. Tylko mi słabo. Muszę iść do pokoju. Sorry.
Drugie poderwanie podwozia kończy się sukcesem. Idę do windy, a potem do pokoju, powłócząc nogami. W pokoju przewracam się o łóżko i zaczynam łapać helikoptery.
Kurczę* - szepczę - co jest? Nie tyle się obaliło na raz i było git. Co się dzieje???
Helikoptery fruwają, a dodatkowo nadleciało kilka F16.

Agnieszka wpada do pokoju jak chmura gradowa.
- Tylko sobie nie wyobrażaj! Ja tu przyjechałam się bawić a nie iść spać o 21!
- Taaa jessss - odpływam.

Popularne posty