piątek, 30 grudnia 2016

Jak to jest być moim Małżonem

Czasami Małżon ma ze mną lekko a czasami nie.
Jak na ten przykład - dziś.

- Małżon, książki przyszły! - zawołałam podjarana jak indyk w święto dziękczynienia.
Bo musicie wiedzieć, że Mikołaj w tym roku zbiesił się i zamiast tradycyjnego kuponika do księgarni, pod choinkę podrzucił mi voucher do sklepu bieliźnianego. Zamiast strzelić tradycyjnego focha, zakupiłam se książki sama.
No więc książki przyszły za pobraniem i trzeba było lecieć na pocztę i odebrać.
- Dobra. To najpierw poczta a potem bank.
- Ej, Małżon, a na poczcie można teraz płacić kartą?
- Można.

Zapakowaliśmy się do auta i podjechaliśmy pod znajdującą się blisko domu pocztę.
- Nie ma gdzie zaparkować, więc zrobię rundkę. Zaparkujemy gdzieś w pobliżu. - rzucił Małżon wyrzucając mnie pod budynkiem.
Na poczcie poszło nawet szybko. Pani odszukała przesyłkę, wypisała kwity i rzekła:
- 56,35.
- Kartą.
- Jak za pobraniem, to kartą nie można. Tylko gotówka.
Zacukałam się.
- Mogę pani wypłacić gotówkę z prowizją. Około 5 zł.
- A to jak z prowizją to nie. To ja śmignę do bankomatu i zaraz wracam.
Wyleciałam z poczty, znalazłam zaparkowanego Małżona i wskoczyłam do auta.
- Do bankomatu! - zaordynowałam.
- A na poczcie nie mogłaś wypłacić?
- Prowizję chcieli. Musimy znaleźć euronet, bo tam prowizji nie muszę płacić.
- Podziwu godna oszczędność  - zauważył złośliwym tonem - szczególnie kiedy się kupiło dzień wcześniej tusz do rzęs za 46 zł. Co, myślałaś, że się nie skapnę?
- W promocji był - burknęłam.
- A nie wątpię. Taka fachura jak ty zawsze kupuje z głową, a nie na łapu-capu, nie sprawdziwszy cen w innych sklepach.

Są takie tematy, których lepiej z Małżonem nie poruszać, bo racja jest po jego stronie i kwestia robienia przeze mnie zakupów jest jedną z nich, więc się nie odezwałam.
Pojechaliśmy autem do bankomatu, wypłaciliśmy kasę i zajechaliśmy pod pocztę. Ja poleciałam po książki a Małżon znowu zrobił rundkę, bo dalej nie było gdzie zaparkować.
Kiedy wróciłam do auta z książkami, Małżon zerknął na mnie i rzekł kwaśno:
- Właśnie zrobiliśmy siedem i pół kilometra, a jesteśmy 200 metrów od domu.


Jak mawiał klasyk:


poniedziałek, 12 grudnia 2016

Małżon w stanie przedzawałowym

Wraca Małżon z Zuzią z tańców.
Jadą windą: Małżon, Zuzia i Pani w brunatnym Futrze. 
Na swoim piętrze Pani pochyliła się, żeby podnieść siatki z podłogi.
- O, tak sobie przypomniałam - zagaiła znienacka Zuzia - widziałam dzisiaj Wielki Wóz czyli tyłek Wielkiej Niedźwiedzicy.

https://app.emaze.com

wtorek, 6 grudnia 2016

Ten stary jajcarz Mikołaj

Rano po zerwaniu się na nogi dzieci pognały do przedpokoju celem penetracji obuwia.
I tak:
W ich bucikach tkwiły jaja niespodzianki giganty.
Pod drzwiami stały solidne reklamówki ze słodkościami (mamo, a takie reklamówki ze słodyczami nie były rozdawane w twojej pracy???)
W bucie Małżona było ptasie mleczko firmy Milka.
W moim lewym bucie tkwiła 2litrowa butelka coca coli, a w prawym - whisky hergestellt für Lidl, im gustingen Preis 39.99 PLN.

Wprost zabrakło mi słów aby wyrazić swoje podziękowanie św. Mikołajowi, temu rozkoszniaczkowi z wysublimowanym poczuciem humoru.


Ledwo zdążyłam ochłonąć po hojnym podarku, kiedy w pracy nowy pendrive nie otworzył się, dwa syperarcyważne pliki odmówiły mi dostępu żądając konwertera, nowozapisany plik sam się skasował a zakładowy informatyk rozłożył ręce.


Tak sobie myślę ...


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Oglądamy "Prometeusza"

Odrobiłyśmy lekcje. Przeczytałyśmy czytankę. Sprawdziłam poprawę dyktanda.
- Serio napisałaś "kubek" przez "ó"? Przecież kubek ma nawet kształt litery "u".
- Mamo, a co teraz będziesz robić?
- Obejrzę "Prometeusza".
- A mogę z tobą?
- Możesz.

Pierwsze kadry filmu.


- Wow! to ziemia?
- Uhm
- A gdzie ludzie?
- Jeszcze nie ma.
- A skąd się wzięła ziemia?
- Nie wiem.
- A pozostałe planety?
- Nie wiem.
- A kosmici byli na ziemi?
- Nie wiem.
- Mamo zobacz! DNA mu się rozpada!


- ... Zuzia do jasnej anielki. Nie umiesz napisać "kubek" a DNA rozpoznasz na zdjęciu???


piątek, 25 listopada 2016

Po kolei. Nie wszystko na raz.

- Krzyyyyyysiek!!!! Dlaczego znowu wywaliłeś dinozaury na podłogę!!! Dopiero je poskładałam! Mam dość! Doigrałeś się!! Szykuj tyłek!!!
- A mogę za chwilę, jak zjem jabłko? Głodny jestem.


Aaaaaaaaaaaaaaa

czwartek, 24 listopada 2016

Plastikowy worek z kibla na basenie

Kiedy jedziesz na basen z dziećmi szkolnymi jako tzw. pomoc basenowa, powinnaś spodziewać się najróżniejszych wyzwań, przed którymi staniesz:
- Proszę pani, mama mi nie dała ręcznika i co teraz?
- Proszę pani, a ten czepek mnie ciśnie. Powiedz mamie, żeby ci kupiła nowy, bo ten faktycznie jakiś mały jest. Nie mogę, bo to jest nowy czepek.
- Proszę pani, ubierz mi okulary.
- Ubierze mi pani czapkę, żebym nie wyglądał jak stary ruski?

Do tego dochodzą umiejętności detektywistyczne (czyje klapki, czapka, koszulka, worek???)

Oraz umiejętność słuchania z powagą.
Dziewczynka: Jezu, jak ja nie cierpię szkoły!
Ja: A ja bym chciała wrócić do szkoły.
Szmer niedowierzania w grupie.
Chłopiec: Serio?
Ja: Uhm. Zatęsknicie za szkołą jak pójdziecie do pracy.
Dziewczynka: A ja do pracy nigdy nie pójdę! Znajdę sobie bogatego, który będzie mnie utrzymywał i za wszystko płacił. A ja będę chodzić na dyskoteki. Dyskoteki są fajne!

Ale czasami, mimo twoich starań, wychodzisz na niedorosłego dorosłego.

- Mama, nie wzięłyśmy worka na mokre rzeczy - zauważyła Zuzia po basenie.
- Zaraz przyniosę - poszłam do damskiej toalety i wyjęłam z podajnika dwa woreczki higieniczne.
- Czy ktoś potrzebuje woreczka na mokre rzeczy?!
- Nieeeeeeeee!!!!
- Proszę Pani, a co to za woreczek? - zapytała Laurka
- Na mokre rzeczy.
- To teraz, ale w ogóle?
- Noooo woreczek.
- A skąd go pani ma?
- Z damskiej toalety.
- A co on tam robi?

(ten moment, kiedy czujesz, w którą stronę zmierza konwersacja i masz pewność, że nie chcesz jej kontynuować)

- Chodzi mi o to, po co on tam jest w tej toalecie.
- ..... nie wiem.
- Nie wie pani?
- Wiesz co? Może zapytasz się mamy?
- Mam się zapytać mamy, bo pani nie wie, po co jest woreczek w toalecie?
- Właśnie tak! Twoja mama na pewno będzie wiedzieć!

Laurka spojrzała na mnie z powagą, wzruszyła ramionami i powiedziała:
- No dobra. To zapytam mamy.

Szach-mat, Mamo Laurki.




sobota, 19 listopada 2016

Mat­ka jest ge­niu­szem dziecka. Powiedział Georg Wilhelm Friedrich Hegel

- Idę się kąpać! - zawołała Zuzia
- Dobra. To Krzysiu potem.
- Nie, ja nie. Ja maluję!
- Maluj. Wykapię cię po Zuzi.
- No doooobla...

30 minut później.

- Zuza wyłaź!
- Jeszcze minutkę.
- Wychodź! Zaraz bajka, a jeszcze muszę Krzysia uprać!
- Mamo nie trzeba!
- A to czemu?

Wsadzam głowę do łazienki.
W wannie wypełnionej do połowy wodą, otoczeni pierdylionem zabawek, siedzą sobie Zuzia i Krzyś.

- Krzysiek, a jak ty tu wszedłeś ??
- Nolmalnie. Jedną nogą do wanny a dlugą na stołek. A co?

Boże, jak sobie pomyślę, co myśli o mnie Syn.

Moja mama. Taka nierozgarnięta.


Wiecznie zdziwiona.

sobota, 5 listopada 2016

Jak zostać politykiem

- Mamo ale ty jesteś gruba! - powiedział Krzyś klepiąc mnie po bebolu.
- A ty co?! - rozdarłam się - taki znawca grubości? Hę?!
- Oj mamo uspokój się - powiedział nieznośnie protekcjonalnym tonem.
Nadęłam się opracowując ripostę.
- Ty, Krzysiek - zagaiłam słodkim głosem - a umyć ci głowę?!
- Nie!!!
- To jestem gruba?
- Nie jesteś. Nie, nie!


Tak się traci 20 cm w pasie.

sobota, 29 października 2016

Jak Babcia Ala Avengersy kupowała

Śmieszna sprawa, ale jak dzwoni Babcia Ala, słychać melodyjkę z Avengersów. No wiem, uwsteczniam się niejako, ale trudno żeby było inaczej, kiedy trzon mojej telewizyjnej aktywności stanowią filmy i programy dziecięco-młodzieżowe.

No więc słychać ta da daaaa da da da ...

- Ha...
- Słuchaj, jestem właśnie w Carrefourze w Warszawie i tutaj mają te figurki co Krzysiu chciał! Którą mu kupić?
- A które są?
- Żółto-czerwony, srebrny, zielono-żółty, biało-czerwony, niebiesko-czerwony.
- Kurczę, nie wiem o kim mówisz. Sprawdź jak się nazywają!
- Czekaj, co tu pisze ... o, mam! A-wen-gers.
- Dobra, ale którzy?
- Awengers, mówię przecież!
- Ale Avengers to tak jakby ich nazwisko. Poszukaj ich imion.
- Hm. Nic nie pisze.
- Może na dole pudełka?
- Mam! Marvel! Ale oni wszyscy mają na imię Marvel. Tylko jeden nazywa się Ant Man.


piątek, 28 października 2016

Jedzie Małżon windą do domu ...

... razem ze sąsiadem mieszkającym dokładnie nad nami piętro wyżej. Panowie spotkali się na parterze i teraz jadą sobie, każdy do siebie, gwarząc namiętnie o wspólnej pasji, czyli koszykówce i Stelmecie (Zastalu). Winda się zatrzymuje, Panowie żegnają się krótko i po męsku, po czym Małżon wysiada i idzie w stronę mieszkania. Naciska klamkę i wobec faktu, iż drzwi są zamknięte, naciska dzwonek.
Odrzwia się otwierają i staje w nich ... Żona Sąsiada.
Małżon mamrocze niezgrabne przeprosiny (piętra mi się pomyliły) i wycofuje się na schody.
Na których spotyka schodzącego Sąsiada, który pojechał o jedno piętro za daleko.


sobota, 22 października 2016

Krzyś ma zły humor

Od kilku dni Krzyś jest w permanentnym stanie focha i nie ma dnia, żeby czegoś nie wykretynił. Główne ciosy - dosłownie i w przenośni - przyjmuje na siebie Zuzka, na której Krzyś wyładowuje swoje dąsy. Wczoraj doszło do takiej nawalanki, że musiałam ich rozdzielić i pozamykać w osobnych pokojach, żeby się nie pozabijali. Zamknięty za drzwiami, ryczał wniebogłosy wzywając imienia Zuzi (sic!) nadaremno.
Dzisiaj to już jednak nastąpiło apogeum focha.
Po wizycie na sali zabaw wpadliśmy na przekąskę do lokalnej galerii handlowej. Dzieci najpierw w miarę kulturalnie zjadły przydzielone porcje, potem zaczęły się przekomarzać, aż, nie wiadomo kiedy, doszło do zapasów. Ponieważ siedzieliśmy na długich fotelach było się po czym tarzać. Akurat zagadaliśmy się z Małżonem i dopiero głośny huk i drżenie stołu zwróciło naszą uwagę. Okazało się, że Krzychu popchnął Zuzkę pod stół, a ta, spadając, walnęła głową o blat. Zapłakała krótko, po czym złapała brata za głowę i - łup - nim o kant stołu.
Wrzaski i łomot zainteresowały pozostałych ludzi w jadłodajni.
Lekko zamroczony bezpardonowym ciosem Krzyś, zaryczał niczym lew. Zanim Małżon zdążył go pochwycić za szmaty, synuś natarł na siostrę z furią. Przez krótką chwilę widać było tylko pięści i fikające nogi. Zuzia piszczała, Krzychu darł się ile sił w płucach. Ludzkość z pobliskich dziesięciu stolików straciła zainteresowanie jedzeniem i zajęła się obserwacją lejących się małolatów ("wszystko to wina tego bezstresowego chowania; kiedyś człowiek pasem przez gołą dupę przejechał i dzieciak jak w zegarku chodził" - szeptali między sobą).
Z niemałym trudem rozdzieliliśmy zapaśników i powrzaskując już we czwórkę, opuściliśmy lokal ku uldze pozostałych.
- Zachowujecie się jak małpy - syczałam półgłosem.
- Was gdzieś zabrać. Nie umiecie się zachować i tyle - strofował Małżon - Może na zgodę zjemy po lodzie, co?
W lodziarni Małżon zamówił gałkę truskawkowych dla Krzysia i gałkę snikersa dla Zuzi. Zanim zdążył zapłacić, Krzyś rozdarł się:
- Nie będę tego jadł! Ja chciałem sam wybrać moje ulubione truskawkowe, nie ty! Idę stąd! Idę sam! Puszczajcie mnieeeeee! - i zanim zdążyliśmy jakkolwiek zareagować, ruszył zamaszystym krokiem w stronę drzwi wyjściowych.
- Ej, otwierajcie mi drzwi! - poprosił kulturalnie obcych ludzi siedzących w kawiarni, a kiedy nikt nie zareagował, kopnął z całej siły w szklaną taflę.
Znowu znaleźliśmy się w centrum zainteresowania. Zgrzany z emocji Małżon przyprowadził rozdarciucha, wcisnął mu loda w łapę i odczekaliśmy aż łaskawie zje.
Tuż po wyjściu z galerii Krzysiu wpadł na pomysł, że będzie szedł po murku. Wdrapał się na niego, pochwycił rączkami barierkę i idzie - centymetr na minutę.
- Zejdź - poprosił Małżon
- Nie.
- Zejdź mówię.
- Nie.
- Złaź!
- Nigdy - odwrzasnął i dalej ślimaczy się po murku.
Wkurzony* Małżon złapał Krzysia za kurtkę i postawił na ziemi.
- Zostaw mnie ty kupku, ty! I się zamknij!!! - zaryczał Krzysiek i zaczął uciekać w przeciwną stronę.
Zamurowało nas. Tym razem wzbudziliśmy zainteresowanie palaczy na zewnątrz. Przez moment widzieliśmy podeszwy bucików synka, aż wreszcie Małżon oprzytomniał i ruszył długimi susami za Krzysiem.
Dorwał go niemal pod drzwiami galerii, pochwycił go pod pachę i ruszył z wyjącym i wierzgającym Krzysiem w naszą stronę.
- Ty słyszałaś, co on powiedział?! - wysapał - Od głupków mnie powyzywał!
- Kupków!!!! - sprostował wrzaskiem synek.
- Dość tego! Nie będę znosił twojego pajacowania! Jedziemy do domu i to już!

Zasępiłam się. 500 zł to stanowczo za mało jak na takie doznania.

niedziela, 16 października 2016

Zmartwychwstanie deski do prasowania

Przysięgam, że przez tę deskę oszaleję, osiwieję albo rozwiodę się z Małżonem.
Od czasu jej tragicznego, aczkolwiek spodziewanego przez niektórych, zejścia, biedne truchło stało w schowku i zawadzało. Nie mogłam jednak nic zrobić, bo jak kiedyś zasugerowałam, że wyniosę ją na śmietnik, Małżon rozdarł się na mnie, aż szyby w bloku się zatrzęsły.
- Ani mi się waż! - grzmiał - spróbuj ją dotknąć!
Nie to nie, co się będę z koniem kopać. W końcu ta żałoba kiedyś się skończy.

Dni mijały, Małżon w ramach protestu nosił dwie koszule, których nie trzeba prasować (nakładał, prał, nakładał, prał i tak w koło macieju), zaś cała sytuacja bawiła okrutnie darczyńców, czyli Rodziców Małżona.
- Wczoraj w carrefourze widziałam deski do prasowania za 25 zł - zagadnęła przy niedzielnym obiadku Babcia Ala.
- Powiedziałem już, że na żadnych drutach prasować nie będę - nasrożył się Małżon.
- No właśnie ta deska to deska. To tylko 25 zł, dramatycznego uszczerbku w budżecie nie poniesiesz.
- Hm - fuknął Małżon jak zawsze, kiedy brakuje mu argumentów, ale i tak chce mieć ostatnie słowo.

Po obiadku, hojnie obdarowani przez Babcię Alę słoikami z obiadem na poniedziałek, pojechaliśmy do carrefoura.
Deska jak deska - pokrowiec wstrętny kolorystycznie, brakowało jej wejścia do kontaktu i miejsca na żelazko, ale za 25 zeta nie ma co czekać na fajerwerki.
No więc kupiliśmy dechę; oczami wyobraźni widziałam radosnego Małżona prasującego swoje ubrania na nowiutkiej desce, zaś rupiecia ustawionego starannie w śmietniku, kiedy to po przyjeździe do domu wszystko szlag trafił.
- No i zobacz, zobacz tylko, proszę, śmiało - zagderał obrażonym tonem - Co to za badziew jest; niska fciul (na kolanach nie będę prasował, dziękuję bardzo), kabel krótki, deska zresztą też krótka. Chciałem ją odkręcić od stelaża i nałożyć starą deskę, ale tu zamiast śrubek jakieś gwoździe są i nie da się. I co teraz? Ty i twoje genialne pomysły - nakręcał się coraz bardziej.
- Jesu Małżon - wrzasnęłam - odpierdziel się w końcu ode mnie; zaraz te deski wywalę przez okno i będzie po ptakach.

Poddenerwowany* Małżon minął mnie z furią, wytaszczył ze schowka trupka deski nr 1, coś tam pogmerał, pomamrotał pod nosem, złapał za śrubokręt, odkręcił dwie śrubki, przykręcił w miejsce odpadniejętych i w niecałą minutę truchełko stało mocno na podłodze.
- Ha! - wykrzyknął uradowany - naprawiłem! A mówiłaś, że się nie da! I co teraz?! Możesz sobie ten szmelc wziąć.
- Ja?
- A kto? Kto mi kazał kupić nową deskę?!

No więc wychodzi na to, że jestem redydywistką deskosabotażystką. Morduję jedną, zatajam fakt, że da się ją naprawić, podstępem zmuszam Małżona, żeby kupił żałosną podróbkę deski do prasowania i upajam się tym faktem.

A teraz najlepsze. Zgadnijcie, co stoi na środku dużego pokoju, tzw. salonu?





Dwie deski do prasowania.


sobota, 8 października 2016

Małżon jedzie na męski zjazd

Najlepszy kumpel Małżona z licealnych lat jakiś czas temu porzucił ZG, zesłoiczył się, pracuje w wielkiej międzynarodowej korpo i kosi grube siano (przynajmniej tak to sobie wyobrażam).
Panowie jednak utrzymują ze sobą stały kontakt (mam telekonferencję - informuje mnie Małżon co środę), a raz do roku wyjeżdżają na męski zjazd - bez żon i dzieci, naturalnie - i tam, łażąc po górach, wspominają stare dzieje.
W tym roku wyjazd dodatkowo stoi pod znakiem zakopanej gdzieś na szlaku w Karpaczu flaszki zacnego trunku, którą to Panowie mają zamiar po 5 latach odkopać.
Po rozdzierających serce pożegnaniach ("Pa tatusiu", "Tatusiu, przywieź mi coś z podróży", "Małżon melduj mi się co jakiś czas, żebym nie musiała cię z policją szukać"), obładowany Małżon wyruszył autobusem w Sudety.

A ja wspominam pierwszą wyprawę męską Małżona i Wujaszka Wani.

Było to na świeżo po inicjatywie zjazdu, więc realizacja na gorąco odbyła się w Warszawie.
Po dwóch dniach czynienia męskich rzeczy Małżon powrócił do dom i stanął przede mną cokolwiek zmarnowany.
Blada cera, zmarszczki i cienie pod oczami, opuszczone żałośnie ramiona znamionowały ciężki dni i noce, a cienki głosik ogromne wyrzuty sumienia.

- No bo - wyjąkał po dłuższej chwili nerwowego kręcenia się po chałupie - no bo coś tam się w tej Warszawie stało.
- Taaaaaak? A co?
-  Było tak. Poszliśmy z Wujaszkiem Wanią do Bierhalle, tam wypiliśmy parę piwek, zjedliśmy jakąś golonkę i wtedy spotkaliśmy Szymona*. Strasznie się ucieszyliśmy i on zaproponował żeby pójść do Hulakula. Pojechaliśmy tam taksówkami, też się pobawiliśmy, jakiś kręgle, piwko. No a potem trzeba było zapłacić rachunek. I wtedy okazało się, że Wujaszek Wania nie ma tyle kasy i musiałem zapłacić całość kartą.
- Ile ten rachunek?
- Tylko się nie denerwuj, bo koledzy już mi oddali.
- Ale ile wyniósł rachunek?
- ...siąc złotych.
- Ile, bo nie dosłyszałam?
- Tysiąc złotych... - powtórzył cichutko.
- Na głowę???
- ....
- Co wy żeście prywatną salę z lokajem wynajęli??? - zdumiałam się
- Nie, no skąd. Po prostu ceny w Warszawie są duże wyższe niż w Zielonej i tak wyszło. Ale nie martw się, koledzy mi kasę oddali, a swoje wydatki to pokryję z oszczędności, nic sobie nie kupię i będę mniej jadł ... co ty robisz?? Ty się śmiejesz???

Ja się rechotałam. Śmiałam się tak głośno, że aż mnie rozbolał brzuch, a z oczu ciekły łzy. Miejscami nie mogłam złapać tchu.

- Nie jesteś zła?
- Stary, twoja mina zbitego psiaka i ogólny stan fizyczny są dla ciebie wystarczającą karą. - wyksztusiłam wreszcie - Wyrwa w budżecie jest, nie da się ukryć, ale teraz już po jabłkach.

Do tej pory wspominam z rozrzewnieniem tę wyprawę. Wujaszek Wania również gorąco mnie przepraszał, Małżon pościł, żeby zwrócić przehulaną kasę, a ja, ile razy mi się przypomniała mina Małżona, śmiałam się na głos.

A kiedy Małżon pakował się wczoraj, pomstując na pogodę w Karpaczu, wyzłośliwiałam się:
- Ej, ale w tym roku nie będziesz bił rekordów rachunkowych, co?
Małżon żachnął się tylko i machnął ręką.

No więc teraz Małżon jest w Karpaczu, a ja na wszelki wypadek co godzinę sprawdzam stan konta w Internecie.



*nieznany mi kolega z liceum Małżona i Wujaszka Wani. Również słoik.

czwartek, 29 września 2016

Zuzia idzie sama do szkoły

- Ale dlaczego nie?
- Bo jesteś za mała!
- Nie jestem! Inne dzieci też tak robią.
- Nie jestem mamą innych dzieci, tylko twoją i się martwię.
- Oj, no weź. Będę uważać.
- Masz po drodze dwa ruchliwe skrzyżowania bez świateł.
- No to co? Do końca szkoły będziesz mnie odprowadzać?!
- O. To jest myśl. Może będę.
- Dobra. A jakbyś odprowadziła mnie tylko za przejścia, a dalej już pójdę sama?
- Może. A co z powrotem?
- Będziesz czekała na mnie w tym miejscu, w którym mnie zostawiłaś. Oj, no zgódź się! Tak na próbę.

Spojrzała błękitnie niewinnymi oczętami, zawachlowała rzęskami, złożyła błagalnie rączki.

- Dobra. Zrobimy tak, jak mówisz. Będę czekać na ciebie zaraz za skrzyżowaniem. Ale jak nie zjawisz się od razu, to pójdę do szkoły.

No więc we wtorek czekam na tym dziadowskim skrzyżowaniu, łażę w te i nazad, depczę zeschnięte liście i wyciągam szyję, żeby lepiej widzieć szkołę.

Dokładnie 3 minuty po dzwonku mignęła mi malutka postać Zuzi wychodząca ze szkoły. Uśmiechnęłam się z dumą, ale uśmiech zrzedł mi na twarzy.
Bo Zuzia biegła.
Tam - biegła!
Leciała galopem, jakby ją diabeł gonił; tornister majtał się jej na plecach, niemal widać było język na brodzie.

Jako urodzona pesymistka miałam już swoją teorię: omójbożecośsięstałomożektośjąskrzyczałalbotrzebawracaćdoszkołynapewnocośsięstałonormalniebytakniebiegła
I tak biegniemy: ona w moją stronę, ja w jej.
(Córcia, trzymaj się!!! Mamunia pędzi na ratunek!!!)

Znalezione obrazy dla zapytania running chicken gif

- Co się stało?! Dlaczego biegniesz?!
- Bo ... się ... wystraszyłam ...
(No wiedziałam, że tak będzie)
- ...że ... przyjdziesz ... po mnie ... pod szkołę ...



No pięknie.

poniedziałek, 26 września 2016

Śmierć deski do prasowania

15 lat temu, kiedy zamieszkaliśmy z Małżonem w jednym mieszkaniu, Teściowie sprawili nam pierwszy prezent do domu - deskę do prasowania.
Nie była to byle jaka deska; jej główny walor polegał na tym, iż bezpośrednia powierzchnia prasowalnicza była deską a nie metalową siateczką, która powoduje, że na ubraniach odbija się jej wzór.
Małżon natychmiast się w niej zakochał, uważając ją za ósmy cud świata.
Deska miała szczególne miejsce w naszym życiu, niejednokrotnie zajmując poczesne miejsce w salonie, a Małżon zabraniał ją skryć w schowku, motywując to tym, że "jutro będzie prasował", a w ogóle to "wszystkie baby w pracy mnie żałują, bo jestem jedynym mężczyzną, który sam sobie prasuje".
Nie ruszały mnie nigdy te wyrzuty, bo rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki: "to zanieś im te ciuchy, niech ci wyprasują".

No więc lata płynęły, deska się starzała, traciła a to śrubki, a to wyginały się jej nóżki, a to odpadały dinksy do mocowanie dechy na stelażu.

Aż wreszcie nadszedł TEN dzień.

Przesuwałam właśnie deskę w schowku, żeby wyjąć odkurzacz, kiedy coś łomotnęło i deska oderwała się na amen od stelaża.
- O ja pierdziu - powiedziałam do siebie - teraz się zacznie.
- Coś ty narobiła?! - wrzasnął mi Małżon za plecami - rozwaliłaś mi deskę do prasowania!!
- Sama się rozpadła ze starości.
- Taaaa jasne! Wszystko widziałem!! Bawilaś się w Bruca Lee i ją kopnęłaś! Nigdy jej nie lubiłaś! Zawsze ci przeszkadzała!!!
- Małżon weź się ogarnij! To tylko deska do prasowania a nie człowiek. Kupisz se nową.
- Ale takich już nie ma!!! - huknął sfochowany.
Przewróciłam oczami. Stary rupieć jako najcenniejszy przedmiot w domu. Pffff.

To było w sobotę rano.
Po południu jechaliśmy do kina, więc się ubraliśmy wyjściowo i tylko Małżon wyskoczył w czarnej termicznej koszulce, w której na co dzień jeździ na rowerze do pracy.
- W coś ty się ubrał? - zdziwiłam się.
- Nie mam nic innego wyprasowanego -burknął obrażonym tonem - tego nie trzeba prasować.
- Jak sobie chcesz - zakończyłam temat.

Ale w niedzielę, kiedy szliśmy na proszony obiadek do Teściów, Małżon znów wystroił się w rowerową koszulkę. Tym razem się wkurzyłam.
- No jak ty wyglądasz? Tak idziesz do Rodziców na obiad???
- Wszystko inne pomiętolone!
- Jezu, człowieku, jest jeszcze mała deska w łazience!
- Nie będę na tym badziewiu prasował. Siatka się odbija; jak będę wyglądał?!
- No to co? Do końca życia będziesz chodził w tej koszulce??
- Tak, dopóki nie kupię sobie dobrej deski do prasowania. Ale szukałem w internecie i takich nie ma, bo nie produkują!!

No i mamy pat.

Deska połamana, Małżon niewyprasowany i wygląda na to, że muszę zakupić więcej koszulek termicznych, bo jak Małżon się zaprze to nie ma ciula we wsi.

sobota, 24 września 2016

Cuda niewidy

Korzystając z ostatnich promieni lata poszliśmy do parku w poszukiwaniu kasztanów.
Ogólnie to z kasztanami lipa; szrotówki wyżarły miejskie kasztanowce i owoców jak na lekarstwo. Musieliśmy udać się w głąb parku.
Gdzieś w tajemniczym miejscu znaleźliśmy okazałe drzewo, więc Małżon z dzieciarami poszli szukać "darów jesieni" (tak mawia Zuzka). Szukaliśmy tak intensywnie, że na moment pogubiłam ich z oczu. Po jakimś czasie, spoza dźwięku szurania po suchych liściach usłyszałam konwersację:
- A po co ci to?
- Muszę wziąć!
- Krzysiu wywal to!
- Nie mogę! Tato poniesiesz mi?
- Jeszcze czego! Daj mamie!
- Yyych, ale mamy tu nie ma!
- No to wywal to!
- NIE MOGĘ!!! Ja zbieram cuda, a to jest cud!!!!

Wyjrzałam zza krzaka.

Przedmiotem dyskusji był okazały kamień, głaz niemal, który Krzysiu, posapując i postękując, trzymał z wysiłkiem w dwóch rączkach.

- O, mama! - ucieszył się - poniesiesz mi go do domu?
- Nie mogę - powiedziałam z powagą - to troll. One za dnia zmieniają się w kamienie, ale w nocy odzyskują swoją postać i spędzają czas z rodziną. Gdybyśmy go zabrali, biedaczek nie mialby rodziny i byłoby mu bardzo, bardzo smutno.

Spojrzeli na mnie:
Małżon - "buahahah trolle! I co jeszcze?! Powiedz od razu, że nie chcesz kamola tachać do domu"
Zuzia - "hmmmmm... serio???"
Krzyś - "wow, ale ta mama mądra! Tyle wie o trollach!"

Cudu nie było.
Kamol został wśród zeschniętych liści, pardon, troll wśród ukochanej rodziny.

Idzie skubana zamaszystym krokiem. Jesień...

czwartek, 22 września 2016

Zuzia zostaje Chodakowską

Wiadomo, że na świecie są rzeczy szkodliwe. Ziemniaki, makaron, chleb baltonowski oraz whisky z colą. Jednym słowem wszystko, co jest jadalne.
No ale na miłość boską; nie poddawajmy się terrorowi sprężystej dupki! Pamiętam, jak kiedyś poszłyśmy z eM (mamą Ilenki, najlepszej psiapsióły Zuzki) na spacer. Zaprawdę, byłyśmy jedynymi osobami, które w parku s z ł y. Cała reszta mijała nas truchtem, przyglądając nam się podejrzliwie i z politowaniem.

No ale ja nie o tym.

Wracamy z Zuzką do domu ze szkoły. Jest normalnie, bez ekstrawagancji: torebka na jednym ramieniu, tornister córki na drugim, w rękach kilka sztuk zakup z biedry, kufajka na grzbiecie, a na zewnątrz przyjemne ciepełko.
Weszłyśmy do klatki i pytam:
- Jedziemy windą czy idziemy schodami?
I robię krok w stronę windy.
- Chciałabym zadbać o formę - mówi dostojnie Zuzia - a ty jak chcesz, to możesz jechać windą.

Polazłam schodami.

wtorek, 13 września 2016

Zuzia idzie na logopedię

- Zuzia, jutro idziesz na logopedię na 9.40. Potem masz okienko, więc pójdziesz na godzinę do świetlicy.
- Nie pójdę do żadnej swietlicy! Nigdy w życiu!
- A niby czemu?
- Bo oni sami nie wiedzą, czego chcą. Dwa razy kazali mi iść na lekcję, chociaż jej nie było i kazali wracać. A jak raz miałam lekcję, to kazali mi zostać, a potem się darli, że nie poszłam, a niby czytali moje nazwisko! Nie idę i już.
- Dobra. Pogadam z panią i może uda się przenieść logopedię godzinę później.
- A na pewno jutro mam logopedię?
- Na pewno. Pani do mnie pisała.

No i poszli.

Na korytarzu spotkali panią od logopedii, pogadali, przesunęli zajęcia o godzinę, a po dzwonku pomaszerowali na piętro na logopedię.

Na nasz widok pani rozpromieniła się.
- Mogę w czymś pomóc?
Wyprężyłam się jak struna, trzasnęłam obcasami i rzekłam chwacko:
- My na logopedię.
- Dziś???
- Tak jest!
- Ale zajęcia rozpoczynają się za tydzień.

moja reakcja

reakcja Zuzi

- Och... aha... więc... hmmm... także tego...
- Nie, nic się nie stało. Skoro Zuzia już jest, to coś przygotujemy.
- E, nie, potem jest świetlica, a ja mam teraz wolne, więc zabiorę ją do domu.
- Nie będzie to kłopot? Bo akurat nas zalało. Robili wczoraj próbę ogrzewania i kaloryfery puściły...
- Żaden kłopot. Do zobaczenia za tydzień.

- Mysz w szoku - zachichotała Zuzka po wyjściu z gabinetu logopedy.
(to jeden ze zwrotów, który ćwiczy. Inny brzmi: pyszny szaszłyk Szymona)

W szoku, nie w szoku, ale nadgorliwość gorsza od faszyzmu.

niedziela, 11 września 2016

Koordynaty geograficzne

Drrrrryń

- Halo?
- Cześć Zuziu, tu Babi. Co porabiacie?
- Właśnie zjedliśmy śniadanie.
- A byliście wczoraj na korowodzie?
- Nie, bo wyjechaliśmy i nie ma nas w domu.
- Nie ma was w Zielonej? A gdzie jesteście?
- W Niemczech.
- A tak naprawdę jesteśmy w Czechach - krzyczy Małżon do słuchawki.

Niemcy, Czechy - dla Zuzi jeden grzyb.

Najważniejsze, że nie w Zielonej Górze.

Černa Hora 1299 m n.p.m
 + 21m (106 schodów) wieży widokowej





tak, tak, to Śnieżka

piątek, 9 września 2016

Pogawędki w drodze

O podróżach z dziećmi każdy rodzic mógłby książkę napisać.
W tomach.
Ustawiając hasła alfabetycznie i/lub chronologicznie.

No więc jedziemy w trasę.
- Uuuuuuuuuóóóó - wyje Krzyś -sikuuuuuuuu!!!!
- Zaraz - warczę po raz kolejny przez zaciśnięte zęby.
- Łeeeeeeeeee oooooooo aaaaaaaa buuuuuhuuuu!!!!
Małżon rozwija trzecią prędkość kosmiczną i zatrzymuje się z piskiem opon na stacji benzynowej.
- Idziemy siku.
- Już nie chcę.

Czuję jak trafia mnie szlag.


- Bo?
- Może już zlał się w gacie, dziad jeden - sugeruje Zuzia.
- Zuzka nie wyzywaj brata od dziadów - pouczam.
Ale Zuzka uśmiecha się tylko złośliwie pod nosem.
Krzyś tymczasem, korzystając z lekkiego zamieszania, zsunął sobie szelki fotelika z ramion.
- Wypiąłem ręce - mówi triumfalnie - ale jaja to już nie.

sobota, 3 września 2016

Kto wcześnie wstaje ...

Wczoraj po raz pierwszy od dawna musiałam wstać o 6.45 i rozparcelować wszystkich po rozmaitych instytucjach wychowawczych, więc dziś postanowiłam sobie to odbić i pospać ile Bóg pozwoli.
Ze smacznego snu powoli wybudzał mnie jakiś dyskomfort, którego nie umiałam określić. Kiedy wreszcie ześliznęłam się na krawędź świadomości, zrozumiałam, że coś uwiera mnie pod pachami.
Pomacałam i zaczęłam wyciągać po kolei:


- Co to???? - wymamrotałam osłupiała.
Gdzieś z boku doleciał mnie dyskretny chichocik ukochanych dzieci.
- Byliśmy ciekawi, kiedy się skapniesz.


Czy to znaczy, że muszę odebrać im flamastry???

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Z pamiętnika podróżnika. Alfabet U-Z

U - upadek
Po ubiegłorocznych wywrotkach bardzo się pilnowałam i z satysfakcją stwierdzam, że MI się udało.
Rodzinie nie bardzo.
Najpierw na drobnym żwirku wywrócił się Krzyś. Polała się pierwsza krew, woda utleniona i naklejono pierwszy plaster.
Potem Zuzia przyrżnęła głową w głowę brata ("myślę, że mam wstrząs mózgu"). Na szczęście wszystko odbyło się bez większych urazów.
Za to Małżon!
Ten dał czadu!
Rzekłabym - na ziemi włoskiej wywinął polskiego orła.
To był jeden z tych momentów, kiedy rozkoszowałam się samotnością. Było koło 18.00; Zuzka pływała na pobliskim basenie, a Małżon z Krzysiem bawili się w brodziku.
W brodziku stał statek piracki.
A na nim była zjeżdżalnia.
A nad zjeżdżalnią zwisała beczka, która napełniała się wodą, po czym spadała na dzieciaki chluśnięciem z szybkością wodospadu.
No więc tak sobie siedzę, zbliża się ciepły zmierzch, zachodzące słońce rozkosznie mruga zza drzew, dzieciaki się śmieją wesoło, a tu nagle znienacka nad uchem ryk:
- Maaaaaammmmaaaaa aua, połamałem sobie paluszka i plecy!!!!! Aua buuuuu!!!
Obejrzałam się spłoszona. Sama już nie wiedziałam, kto kogo przyprowadził, bo nawet niedbały rzut oka wystarczył, żeby zauważyć że obaj są w marnej kondycji.
- Co się stało?!
- Posuń się, muszę się położyć - wystękał Małżon - słabo mi.
- Ale dlaczego?
- Mieliśmy z Krzysiem wypadek.
- Jezus! Jaki?
- Bo się Krzysiowi zachciało zjeżdżać ze zjeżdżalni. Wszedłem z nim po schodach i wtedy woda z tej cholernej beczki spadła mu na głowę. No to on, że nie jedzie, że się rozmyślił i mam natychmiast go stąd zabrać. Wziąłem go na ręce i dalej to już nie wiem. Pamiętam tylko, że zobaczyłem obie swoje nogi w powietrzu, Krzyśka jak frunie gdzieś wysoko, a potem tak przyrżnąłem w schody aż mi oddech odebrało. Przysięgam, że przez moment mnie zamroczyło, a jak prawie doszedłem do siebie, to wokół już zaroiło się od czerwonych (ratowników). Chyba się pytali czy wszystko ok, ale nie jestem pewien, bo mi w uszach dzwoniło. Za to ryk Krzysia słychać było bardzo dobrze.

Małżon ciężko osunął się na koc.
- Zrób zdjecie moich pleców - wymamrotał w trawę - trzeba sprawdzić, czy sobie płuc nie odbiłem.

Feralnie położona czapka Krzysia, która zdradziła moje podejście do sytuacji. Świnia nie myszka.

- Lepszego zdjęcia nie mogłaś już zrobić, co? - steknął kwaśno - Nie ma to jak wsparcie kochającej rodziny.


W - Wenecja
Wenecja, ach Wenecja! Gondole, plac św. Marka, maski, chiesa del Santissimo Salvatore, bazylika św. Marka, Campanile, Ponte dei Sospiri, Canal Grande, Palazzo Ducale, Ponte di Rialto!!
Zabytki najwyższej klasy! Dzieje dawnej republiki na wyciągnięcie ręki! Przemierzanie wąskich uliczek śladami Marco Polo!

Byłożby to doznanie epickie, gdyby było
COKOLWIEK
WIDAĆ
ZZA PLECÓW
I GŁÓW
HORDY TURYSTÓW!!!!!

Wenecja nie jest dla dzieci. Na pewno nie w wieku Krzysia i Zuzi. Krzyś jest za mały, żeby cokolwiek spamiętać, a Zuzia ma zbyt małą wiedzę historyczną, żeby docenić wagę i klasę mijanych zabytków.
Plan wycieczki  oczywiście skonstruowałam, jak to ja. Najpierw miało być zwiedzanie bazyliki św. Marka (naprawdę mi zależało; miałam ważną intencję), potem rejs po Grande Canale, dalej mosty - Rialto i Westchnień, na koniec kościół San Salwador. Plus okoliczne sklepy, wystawy i niezwykłości. Wszystko to w drodze do sklepu z zabawkami.
Przypłynęliśmy do Wenecji pierwszym możliwym promem i sądziłam, że skoro bazylika otwiera się o 9.45 to uda mi się ją zwiedzić w spokoju.
Diabła tam, że się tak wyrażę.
Kolejka zakręcała malowniczo wzdłuż pałacu dożów, obok Porta della Carta, i skręcała aż do muzeum Museo dell'Opera i dalej w stronę Zielonej Góry, a na wszystko gapił się z góry rycząc z uciechy lew św. Marka. Mimo wczesnej pory żar lał się z nieba, więc zmuszanie dzieci do stania w tej koszmarnej kolejce byłoby głupotą.

Bazylika św. marka
 
Porta della Carta

Pałac Dożów i ludzie wzdłuż

lew św. Marka

Przełknęłam gorycz porażki i musiałam dokonać pierwszego wyłomu w planie. Zamiast do bazyliki zdecydowałam się wjechać z Zuzią na Dzwonnicę św. Marka (Campanile); kolejka była krótsza, ot, co.



Dzwonnica św. Marka ma 99 m i roztacza się z niej majestatyczna panorama Wenecji.


Plac św. Marka (prawie bezludny)

Widok południowy

Piazzetta di San Marco

Południowy-wschód

wschodnia część miasta z kopułami bazyliki św. Marka

północna część miasta



dwa z pięciu dzwonów

Wenecję i turystów ujrzałam tuż po wyjściu z Dzwonnicy. Kakofonia języków, wielobarwny tłum, ludzie wszelkiej narodowości, ajfony na kijkach do selfie niesione w wyciągniętych rękach zwiedzających, popychanie, potrącanie i deptanie małych wędrowców. Kiedy wreszcie Krzyś stracił cierpliwość (ej, uważaj jak chodzisz! - krzyknął płaczliwym tonem na jakiegoś jegomościa, który "nie zauważył" trzylatka przed sobą) dałam sobie spokój.
- W dupie z tym wszystkim - powiedziałam - w dupie z planem zwiedzania. Idziemy do sklepu z zabawkami. Co zobaczymy, to zobaczymy, a co nie - to trudno. Jak Bóg pozwoli, przed dziećmi długie życie, więc jeszcze zdążą zwiedzić Wenecję. Małżon, ty masz mapę w głowie, prowadź do sklepu. Postarajmy się tylko unikać głównych szlaków przemarszu tej masowej hałastry.

I poszliśmy.























Żeby nie mieć poczucia straconego dnia, trzeba było się zmobilizować i przekuć szit w sukces. Starałam się do wszystkiego podejść z humorem (mamo, a czemu tutaj tak dużo ludzo stoi? Bo widzisz dziecko kochane, to jest słynny most Rialto. Jest starszy ode mnie i każdy chce mieć na nim zdjęcie), nie spinać się na każdym kroku (mamo modlisz się? A słyszałaś ten łomot? To Krzysiu spadł z klęcznika hi hi. Ej, mamo, a masz piciu?), niewiedzę nadrabiać entuzjazmem (dove tiketto vaporetto kaufen?).



Wenecja w sezonie jest trudna do zniesienia, dlatego lepiej wybrać się tam w okresie jesienno-zimowym (byle przed lutym i karnawałem).

V - Vino Bianco d'Italia
mówcie sobie co chcecie, ale we Włoszech macie szerokie możliwości zostania nonkonformistą. Jak nie wegetarianinem, to z pewnością pijakiem. Takie oto napitki można kupić w lokalnej sieciówce spożywczej. Do wyboru - ze słomką albo z gwinta. Na zdrowie!

z gwinta
ze słonką - jak mawia Krzyś
 
Z - Zocco
niewielki, kameralny kamping (raptem 500 stanowisk) nad jeziorem Garda, położony w odległości 1,5 km od Manerba del Garda. Zocco jest atrakcyjnie położony: nad samym brzegiem jeziora, pośród drzewek oliwkowych, na dużej przestrzeni wypielęgnowanej trawy. Posiada wszystkie udogodnienia, potrzebne do relaksowania się na wakacjach. Sporym minusem jest kamienista plaża i równie kamieniste zejście do jeziora, ale spory basen (czepki wymagane) zapewnia możliwość ochłodzenia się i smażenia na słoneczku.










Popularne posty