czwartek, 8 sierpnia 2019

Liam

Dziwne to lato.
Na urlopie w słonecznym kraju w siódmym dniu pobytu mamy za sobą cztery burze, w tym jedną z gradobiciem.
Po kazdej burzy wychodzi jednak słońce, zaś morze zalewa brzegi spienionymi falami.


Wysokie niczym samochód osobowy fale, kuszą plażowiczów, którzy uzbrojeni w materace, deski i koła ratunkowe szusują po morskiej pianie, śmiejąc się na całe gardło. Piski spowodowane upadkiem z dmuchawców, miotnięciem falą i/lub zdjęciem gaci do kostek niosą się pod samo niebo.
Ale donośny głos faceta słychać wyraźnie:
- We need to find your brother!
Dzieciak, do którego krzyczy, stoi owinięty ręcznikiem spoglądając na wodę.

Dwie plażowiczki i jakiś mężczyzna podnoszą głowy. Ja też prostuję się na leżaku.
Facet miota się wzdłuż brzegu, biega po plaży wzniecając za sobą kaskady piasku, wreszcie staje i chwyta się bezradnie za głowę.
Obie kobiety - Włoszka i Holenderka - podchodzą do niego i o coś pytają. Facet gestykuluje i leci w stronę wieżyczki z ratownikiem. Podchodzę do kobiet*:
- Jak wygląda ten mały? - pytam
- Ma na imię Liam, sześć lat, ma szorty i koszulkę do pływania. Był na plaży, a teraz zniknął.
- Może poszedł na plac zabaw - zgaduje Włoszka. Obie oddalają się w stronę placu.
Ruszam brzegiem. Ponieważ facet biegał po lewej stronie od mojego koca, postanawiam iść w prawo.
Mężczyzna w oliwkowo-zielonych szortach woła za mną:
- Jak ma na imię?
- Liam.

Mężczyna wchodzi do wody po uda, ja idę brzegiem. Nawet nie chcę myśleć, co przeżywa ojciec zaginionego. Fale bawią, fale zabijają.

Pod kamiennym falochronem, w wodzie po piersi skacze przez fale dzieciak, ktory wygląda jak Liam.
Biegnę do niego. Skacze wesoły, w otoczeniu dorosłych i dzieci, ale nikt nie zwraca na niego szczególnej uwagi. Chwytam go za ramię.
- Masz na imię Liam?
Patrzy na mnie nieufnie. Powtarzam pytanie głośniej.
- No tak.
(Boże, jaka ulga)
- Musisz iść ze mną. Twój tata cię szuka.
- A czemu mnie szuka?
W sumie racja. Niejednemu psu burek na imię.
- Czy twoj tata jest ubrany w czerwoną koszulkę?
- A ja nie wiem w co jest ubrany.
- A gdzie macie swoje miejsce na plaży?
- No gdzieś tam - robi nieokreslony ruch ręką.
Lekko głupieję. Ostatecznie nie mogę wyciagnąć z wody dzieciaka i zaprowadzić go na okazanie.
- A czemu ty mówisz po angielsku?
(Och mały, myślę, nie czas na wprowadzanie cię w meandry edukacji szkolnej w Polsce.)
W tej chwili podbiega kobieta w zielonym stroju.
- Czy to Liam?
Za nią zjawia się facet w oliwkowo-zielonych szortach.
- Musisz iść z nami - mówi i chwyta chlopca z rekę. Wyprowadzamy go z wody. No coż, pocieszam się, przynajmnie nie zamkną mnie samej za porwanie.
Ojciec Liama idzie z dwiema kobietami. Wołamy go machając łapami i przekrzykując fale.
Facet widzi naszą paradę, a ja widzę jak uginają mu się nogi. Mam pewność, że to TEN Liam. Porywa młodego na ręce i dziekuje nam.
Oliwkowo-zielone szorty wskazuje na mnie i mówi:
- Ona go znalazła.
Podczas gdy Liam zgarnia opieprz, nasza mała ekipa poszukiwawcza przybija sobie piątki.
- Świetna robota zespołowa ludziska - mówię - ale obyśmy się wiecej w takiej sytuacji nie spotkali.
Ostatnie uśmiechy i każdy wraca na swój kocyk.

Wracam i ja. Dzieci grzebią w piachu i ogólnie mają wywalone na bohaterstwo matki. Ostatecznie trzy dni temu eskortowaliśmy zaryczaną, na oko jedenastoletnią, Niemkę, która zgubila w ciemnościach rodziców.
- Nie wiem gdzie są - szlochała - nie wiem, jak są ubrani. Dali mi klucz od domku i poszli na kemping.

- Dzieci, jak ja jestem dzisiaj ubrana?
Patrzą na mnie z poziomu babki z piasku.
- Masz biały strój, z takim czymś na staniku. I czapkę, w ktorej wygladasz głupio moim zdaniem - stwiedza Zuzia.
- Aha. A jak wygląda nasz grajdołek?
- Mamy kocyk w klocki lego - opisuje Krzyś.
- Aha.

Dzieci nie wiedzą, w co są ubrani rodzice, grajdoł może być wszędzie, a znajomość języka angielskiego średnio przydaje się we Włoszech.
- A jak się zgubisz na plaży to co zrobisz?
- Do namiotu pójdę - wzrusza ramionami Zuzia.

Tyle, że Liam nawet nie wiedział, że się zgubił. Słusznie był nieufny, kiedy go zagadnęłam, ale to, że nie wiedział, w co ubrani są rodzice, gdzie mniej więcej siedzą i to, że zniosło go od jego stanowiska paręnaście metrów, już było niepokojące.


Od jutra wykład jak w samolocie. Nigdy nie wiadomo. W sumie wolałabym, żeby moje dzieci nie opisywały mnie jako mama co ma white gacie and stupid hat. And siedzi na lego blankett.

* Cała konwersacja odbywa się w języku angielskim, co, jak widać, miało znaczenie.

Popularne posty