- Ale dlaczego nie?
- Bo jesteś za mała!
- Nie jestem! Inne dzieci też tak robią.
- Nie jestem mamą innych dzieci, tylko twoją i się martwię.
- Oj, no weź. Będę uważać.
- Masz po drodze dwa ruchliwe skrzyżowania bez świateł.
- No to co? Do końca szkoły będziesz mnie odprowadzać?!
- O. To jest myśl. Może będę.
- Dobra. A jakbyś odprowadziła mnie tylko za przejścia, a dalej już pójdę sama?
- Może. A co z powrotem?
- Będziesz czekała na mnie w tym miejscu, w którym mnie zostawiłaś. Oj, no zgódź się! Tak na próbę.
Spojrzała błękitnie niewinnymi oczętami, zawachlowała rzęskami, złożyła błagalnie rączki.
- Dobra. Zrobimy tak, jak mówisz. Będę czekać na ciebie zaraz za skrzyżowaniem. Ale jak nie zjawisz się od razu, to pójdę do szkoły.
No więc we wtorek czekam na tym dziadowskim skrzyżowaniu, łażę w te i nazad, depczę zeschnięte liście i wyciągam szyję, żeby lepiej widzieć szkołę.
Dokładnie 3 minuty po dzwonku mignęła mi malutka postać Zuzi wychodząca ze szkoły. Uśmiechnęłam się z dumą, ale uśmiech zrzedł mi na twarzy.
Bo Zuzia biegła.
Tam - biegła!
Leciała galopem, jakby ją diabeł gonił; tornister majtał się jej na plecach, niemal widać było język na brodzie.
Jako urodzona pesymistka miałam już swoją teorię: omójbożecośsięstałomożektośjąskrzyczałalbotrzebawracaćdoszkołynapewnocośsięstałonormalniebytakniebiegła
I tak biegniemy: ona w moją stronę, ja w jej.
(Córcia, trzymaj się!!! Mamunia pędzi na ratunek!!!)
- Co się stało?! Dlaczego biegniesz?!
- Bo ... się ... wystraszyłam ...
(No wiedziałam, że tak będzie)
- ...że ... przyjdziesz ... po mnie ... pod szkołę ...
No pięknie.
czwartek, 29 września 2016
poniedziałek, 26 września 2016
Śmierć deski do prasowania
15 lat temu, kiedy zamieszkaliśmy z Małżonem w jednym mieszkaniu, Teściowie sprawili nam pierwszy prezent do domu - deskę do prasowania.
Nie była to byle jaka deska; jej główny walor polegał na tym, iż bezpośrednia powierzchnia prasowalnicza była deską a nie metalową siateczką, która powoduje, że na ubraniach odbija się jej wzór.
Małżon natychmiast się w niej zakochał, uważając ją za ósmy cud świata.
Deska miała szczególne miejsce w naszym życiu, niejednokrotnie zajmując poczesne miejsce w salonie, a Małżon zabraniał ją skryć w schowku, motywując to tym, że "jutro będzie prasował", a w ogóle to "wszystkie baby w pracy mnie żałują, bo jestem jedynym mężczyzną, który sam sobie prasuje".
Nie ruszały mnie nigdy te wyrzuty, bo rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki: "to zanieś im te ciuchy, niech ci wyprasują".
No więc lata płynęły, deska się starzała, traciła a to śrubki, a to wyginały się jej nóżki, a to odpadały dinksy do mocowanie dechy na stelażu.
Aż wreszcie nadszedł TEN dzień.
Przesuwałam właśnie deskę w schowku, żeby wyjąć odkurzacz, kiedy coś łomotnęło i deska oderwała się na amen od stelaża.
- O ja pierdziu - powiedziałam do siebie - teraz się zacznie.
- Coś ty narobiła?! - wrzasnął mi Małżon za plecami - rozwaliłaś mi deskę do prasowania!!
- Sama się rozpadła ze starości.
- Taaaa jasne! Wszystko widziałem!! Bawilaś się w Bruca Lee i ją kopnęłaś! Nigdy jej nie lubiłaś! Zawsze ci przeszkadzała!!!
- Małżon weź się ogarnij! To tylko deska do prasowania a nie człowiek. Kupisz se nową.
- Ale takich już nie ma!!! - huknął sfochowany.
Przewróciłam oczami. Stary rupieć jako najcenniejszy przedmiot w domu. Pffff.
To było w sobotę rano.
Po południu jechaliśmy do kina, więc się ubraliśmy wyjściowo i tylko Małżon wyskoczył w czarnej termicznej koszulce, w której na co dzień jeździ na rowerze do pracy.
- W coś ty się ubrał? - zdziwiłam się.
- Nie mam nic innego wyprasowanego -burknął obrażonym tonem - tego nie trzeba prasować.
- Jak sobie chcesz - zakończyłam temat.
Ale w niedzielę, kiedy szliśmy na proszony obiadek do Teściów, Małżon znów wystroił się w rowerową koszulkę. Tym razem się wkurzyłam.
- No jak ty wyglądasz? Tak idziesz do Rodziców na obiad???
- Wszystko inne pomiętolone!
- Jezu, człowieku, jest jeszcze mała deska w łazience!
- Nie będę na tym badziewiu prasował. Siatka się odbija; jak będę wyglądał?!
- No to co? Do końca życia będziesz chodził w tej koszulce??
- Tak, dopóki nie kupię sobie dobrej deski do prasowania. Ale szukałem w internecie i takich nie ma, bo nie produkują!!
No i mamy pat.
Deska połamana, Małżon niewyprasowany i wygląda na to, że muszę zakupić więcej koszulek termicznych, bo jak Małżon się zaprze to nie ma ciula we wsi.
Nie była to byle jaka deska; jej główny walor polegał na tym, iż bezpośrednia powierzchnia prasowalnicza była deską a nie metalową siateczką, która powoduje, że na ubraniach odbija się jej wzór.
Małżon natychmiast się w niej zakochał, uważając ją za ósmy cud świata.
Deska miała szczególne miejsce w naszym życiu, niejednokrotnie zajmując poczesne miejsce w salonie, a Małżon zabraniał ją skryć w schowku, motywując to tym, że "jutro będzie prasował", a w ogóle to "wszystkie baby w pracy mnie żałują, bo jestem jedynym mężczyzną, który sam sobie prasuje".
Nie ruszały mnie nigdy te wyrzuty, bo rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki: "to zanieś im te ciuchy, niech ci wyprasują".
No więc lata płynęły, deska się starzała, traciła a to śrubki, a to wyginały się jej nóżki, a to odpadały dinksy do mocowanie dechy na stelażu.
Aż wreszcie nadszedł TEN dzień.
Przesuwałam właśnie deskę w schowku, żeby wyjąć odkurzacz, kiedy coś łomotnęło i deska oderwała się na amen od stelaża.
- O ja pierdziu - powiedziałam do siebie - teraz się zacznie.
- Coś ty narobiła?! - wrzasnął mi Małżon za plecami - rozwaliłaś mi deskę do prasowania!!
- Sama się rozpadła ze starości.
- Taaaa jasne! Wszystko widziałem!! Bawilaś się w Bruca Lee i ją kopnęłaś! Nigdy jej nie lubiłaś! Zawsze ci przeszkadzała!!!
- Małżon weź się ogarnij! To tylko deska do prasowania a nie człowiek. Kupisz se nową.
- Ale takich już nie ma!!! - huknął sfochowany.
Przewróciłam oczami. Stary rupieć jako najcenniejszy przedmiot w domu. Pffff.
To było w sobotę rano.
Po południu jechaliśmy do kina, więc się ubraliśmy wyjściowo i tylko Małżon wyskoczył w czarnej termicznej koszulce, w której na co dzień jeździ na rowerze do pracy.
- W coś ty się ubrał? - zdziwiłam się.
- Nie mam nic innego wyprasowanego -burknął obrażonym tonem - tego nie trzeba prasować.
- Jak sobie chcesz - zakończyłam temat.
Ale w niedzielę, kiedy szliśmy na proszony obiadek do Teściów, Małżon znów wystroił się w rowerową koszulkę. Tym razem się wkurzyłam.
- No jak ty wyglądasz? Tak idziesz do Rodziców na obiad???
- Wszystko inne pomiętolone!
- Jezu, człowieku, jest jeszcze mała deska w łazience!
- Nie będę na tym badziewiu prasował. Siatka się odbija; jak będę wyglądał?!
- No to co? Do końca życia będziesz chodził w tej koszulce??
- Tak, dopóki nie kupię sobie dobrej deski do prasowania. Ale szukałem w internecie i takich nie ma, bo nie produkują!!
No i mamy pat.
Deska połamana, Małżon niewyprasowany i wygląda na to, że muszę zakupić więcej koszulek termicznych, bo jak Małżon się zaprze to nie ma ciula we wsi.
sobota, 24 września 2016
Cuda niewidy
Korzystając z ostatnich promieni lata poszliśmy do parku w poszukiwaniu kasztanów.
Ogólnie to z kasztanami lipa; szrotówki wyżarły miejskie kasztanowce i owoców jak na lekarstwo. Musieliśmy udać się w głąb parku.
Gdzieś w tajemniczym miejscu znaleźliśmy okazałe drzewo, więc Małżon z dzieciarami poszli szukać "darów jesieni" (tak mawia Zuzka). Szukaliśmy tak intensywnie, że na moment pogubiłam ich z oczu. Po jakimś czasie, spoza dźwięku szurania po suchych liściach usłyszałam konwersację:
- A po co ci to?
- Muszę wziąć!
- Krzysiu wywal to!
- Nie mogę! Tato poniesiesz mi?
- Jeszcze czego! Daj mamie!
- Yyych, ale mamy tu nie ma!
- No to wywal to!
- NIE MOGĘ!!! Ja zbieram cuda, a to jest cud!!!!
Wyjrzałam zza krzaka.
Przedmiotem dyskusji był okazały kamień, głaz niemal, który Krzysiu, posapując i postękując, trzymał z wysiłkiem w dwóch rączkach.
- O, mama! - ucieszył się - poniesiesz mi go do domu?
- Nie mogę - powiedziałam z powagą - to troll. One za dnia zmieniają się w kamienie, ale w nocy odzyskują swoją postać i spędzają czas z rodziną. Gdybyśmy go zabrali, biedaczek nie mialby rodziny i byłoby mu bardzo, bardzo smutno.
Spojrzeli na mnie:
Małżon - "buahahah trolle! I co jeszcze?! Powiedz od razu, że nie chcesz kamola tachać do domu"
Zuzia - "hmmmmm... serio???"
Krzyś - "wow, ale ta mama mądra! Tyle wie o trollach!"
Cudu nie było.
Kamol został wśród zeschniętych liści, pardon, troll wśród ukochanej rodziny.
Ogólnie to z kasztanami lipa; szrotówki wyżarły miejskie kasztanowce i owoców jak na lekarstwo. Musieliśmy udać się w głąb parku.
Gdzieś w tajemniczym miejscu znaleźliśmy okazałe drzewo, więc Małżon z dzieciarami poszli szukać "darów jesieni" (tak mawia Zuzka). Szukaliśmy tak intensywnie, że na moment pogubiłam ich z oczu. Po jakimś czasie, spoza dźwięku szurania po suchych liściach usłyszałam konwersację:
- A po co ci to?
- Muszę wziąć!
- Krzysiu wywal to!
- Nie mogę! Tato poniesiesz mi?
- Jeszcze czego! Daj mamie!
- Yyych, ale mamy tu nie ma!
- No to wywal to!
- NIE MOGĘ!!! Ja zbieram cuda, a to jest cud!!!!
Wyjrzałam zza krzaka.
Przedmiotem dyskusji był okazały kamień, głaz niemal, który Krzysiu, posapując i postękując, trzymał z wysiłkiem w dwóch rączkach.
- O, mama! - ucieszył się - poniesiesz mi go do domu?
- Nie mogę - powiedziałam z powagą - to troll. One za dnia zmieniają się w kamienie, ale w nocy odzyskują swoją postać i spędzają czas z rodziną. Gdybyśmy go zabrali, biedaczek nie mialby rodziny i byłoby mu bardzo, bardzo smutno.
Spojrzeli na mnie:
Małżon - "buahahah trolle! I co jeszcze?! Powiedz od razu, że nie chcesz kamola tachać do domu"
Zuzia - "hmmmmm... serio???"
Krzyś - "wow, ale ta mama mądra! Tyle wie o trollach!"
Cudu nie było.
Kamol został wśród zeschniętych liści, pardon, troll wśród ukochanej rodziny.
Idzie skubana zamaszystym krokiem. Jesień... |
czwartek, 22 września 2016
Zuzia zostaje Chodakowską
Wiadomo, że na świecie są rzeczy szkodliwe. Ziemniaki, makaron, chleb baltonowski oraz whisky z colą. Jednym słowem wszystko, co jest jadalne.
No ale na miłość boską; nie poddawajmy się terrorowi sprężystej dupki! Pamiętam, jak kiedyś poszłyśmy z eM (mamą Ilenki, najlepszej psiapsióły Zuzki) na spacer. Zaprawdę, byłyśmy jedynymi osobami, które w parku s z ł y. Cała reszta mijała nas truchtem, przyglądając nam się podejrzliwie i z politowaniem.
No ale ja nie o tym.
Wracamy z Zuzką do domu ze szkoły. Jest normalnie, bez ekstrawagancji: torebka na jednym ramieniu, tornister córki na drugim, w rękach kilka sztuk zakup z biedry, kufajka na grzbiecie, a na zewnątrz przyjemne ciepełko.
Weszłyśmy do klatki i pytam:
- Jedziemy windą czy idziemy schodami?
I robię krok w stronę windy.
- Chciałabym zadbać o formę - mówi dostojnie Zuzia - a ty jak chcesz, to możesz jechać windą.
Polazłam schodami.
No ale na miłość boską; nie poddawajmy się terrorowi sprężystej dupki! Pamiętam, jak kiedyś poszłyśmy z eM (mamą Ilenki, najlepszej psiapsióły Zuzki) na spacer. Zaprawdę, byłyśmy jedynymi osobami, które w parku s z ł y. Cała reszta mijała nas truchtem, przyglądając nam się podejrzliwie i z politowaniem.
No ale ja nie o tym.
Wracamy z Zuzką do domu ze szkoły. Jest normalnie, bez ekstrawagancji: torebka na jednym ramieniu, tornister córki na drugim, w rękach kilka sztuk zakup z biedry, kufajka na grzbiecie, a na zewnątrz przyjemne ciepełko.
Weszłyśmy do klatki i pytam:
- Jedziemy windą czy idziemy schodami?
I robię krok w stronę windy.
- Chciałabym zadbać o formę - mówi dostojnie Zuzia - a ty jak chcesz, to możesz jechać windą.
Polazłam schodami.
wtorek, 13 września 2016
Zuzia idzie na logopedię
- Zuzia, jutro idziesz na logopedię na 9.40. Potem masz okienko, więc pójdziesz na godzinę do świetlicy.
- Nie pójdę do żadnej swietlicy! Nigdy w życiu!
- A niby czemu?
- Bo oni sami nie wiedzą, czego chcą. Dwa razy kazali mi iść na lekcję, chociaż jej nie było i kazali wracać. A jak raz miałam lekcję, to kazali mi zostać, a potem się darli, że nie poszłam, a niby czytali moje nazwisko! Nie idę i już.
- Dobra. Pogadam z panią i może uda się przenieść logopedię godzinę później.
- A na pewno jutro mam logopedię?
- Na pewno. Pani do mnie pisała.
No i poszli.
Na korytarzu spotkali panią od logopedii, pogadali, przesunęli zajęcia o godzinę, a po dzwonku pomaszerowali na piętro na logopedię.
Na nasz widok pani rozpromieniła się.
- Mogę w czymś pomóc?
Wyprężyłam się jak struna, trzasnęłam obcasami i rzekłam chwacko:
- My na logopedię.
- Dziś???
- Tak jest!
- Ale zajęcia rozpoczynają się za tydzień.
- Nie pójdę do żadnej swietlicy! Nigdy w życiu!
- A niby czemu?
- Bo oni sami nie wiedzą, czego chcą. Dwa razy kazali mi iść na lekcję, chociaż jej nie było i kazali wracać. A jak raz miałam lekcję, to kazali mi zostać, a potem się darli, że nie poszłam, a niby czytali moje nazwisko! Nie idę i już.
- Dobra. Pogadam z panią i może uda się przenieść logopedię godzinę później.
- A na pewno jutro mam logopedię?
- Na pewno. Pani do mnie pisała.
No i poszli.
Na korytarzu spotkali panią od logopedii, pogadali, przesunęli zajęcia o godzinę, a po dzwonku pomaszerowali na piętro na logopedię.
Na nasz widok pani rozpromieniła się.
- Mogę w czymś pomóc?
Wyprężyłam się jak struna, trzasnęłam obcasami i rzekłam chwacko:
- My na logopedię.
- Dziś???
- Tak jest!
- Ale zajęcia rozpoczynają się za tydzień.
moja reakcja |
reakcja Zuzi |
- Och... aha... więc... hmmm... także tego...
- Nie, nic się nie stało. Skoro Zuzia już jest, to coś przygotujemy.
- E, nie, potem jest świetlica, a ja mam teraz wolne, więc zabiorę ją do domu.
- Nie będzie to kłopot? Bo akurat nas zalało. Robili wczoraj próbę ogrzewania i kaloryfery puściły...
- Żaden kłopot. Do zobaczenia za tydzień.
- Mysz w szoku - zachichotała Zuzka po wyjściu z gabinetu logopedy.
(to jeden ze zwrotów, który ćwiczy. Inny brzmi: pyszny szaszłyk Szymona)
W szoku, nie w szoku, ale nadgorliwość gorsza od faszyzmu.
- E, nie, potem jest świetlica, a ja mam teraz wolne, więc zabiorę ją do domu.
- Nie będzie to kłopot? Bo akurat nas zalało. Robili wczoraj próbę ogrzewania i kaloryfery puściły...
- Żaden kłopot. Do zobaczenia za tydzień.
- Mysz w szoku - zachichotała Zuzka po wyjściu z gabinetu logopedy.
(to jeden ze zwrotów, który ćwiczy. Inny brzmi: pyszny szaszłyk Szymona)
W szoku, nie w szoku, ale nadgorliwość gorsza od faszyzmu.
niedziela, 11 września 2016
Koordynaty geograficzne
Drrrrryń
- Halo?
- Cześć Zuziu, tu Babi. Co porabiacie?
- Właśnie zjedliśmy śniadanie.
- A byliście wczoraj na korowodzie?
- Nie, bo wyjechaliśmy i nie ma nas w domu.
- Nie ma was w Zielonej? A gdzie jesteście?
- W Niemczech.
- A tak naprawdę jesteśmy w Czechach - krzyczy Małżon do słuchawki.
Niemcy, Czechy - dla Zuzi jeden grzyb.
Najważniejsze, że nie w Zielonej Górze.
- Halo?
- Cześć Zuziu, tu Babi. Co porabiacie?
- Właśnie zjedliśmy śniadanie.
- A byliście wczoraj na korowodzie?
- Nie, bo wyjechaliśmy i nie ma nas w domu.
- Nie ma was w Zielonej? A gdzie jesteście?
- W Niemczech.
- A tak naprawdę jesteśmy w Czechach - krzyczy Małżon do słuchawki.
Niemcy, Czechy - dla Zuzi jeden grzyb.
Najważniejsze, że nie w Zielonej Górze.
Černa Hora 1299 m n.p.m + 21m (106 schodów) wieży widokowej |
tak, tak, to Śnieżka |
piątek, 9 września 2016
Pogawędki w drodze
O podróżach z dziećmi każdy rodzic mógłby książkę napisać.
W tomach.
Ustawiając hasła alfabetycznie i/lub chronologicznie.
No więc jedziemy w trasę.
- Uuuuuuuuuóóóó - wyje Krzyś -sikuuuuuuuu!!!!
- Zaraz - warczę po raz kolejny przez zaciśnięte zęby.
- Łeeeeeeeeee oooooooo aaaaaaaa buuuuuhuuuu!!!!
Małżon rozwija trzecią prędkość kosmiczną i zatrzymuje się z piskiem opon na stacji benzynowej.
- Idziemy siku.
- Już nie chcę.
Czuję jak trafia mnie szlag.
- Bo?
- Może już zlał się w gacie, dziad jeden - sugeruje Zuzia.
- Zuzka nie wyzywaj brata od dziadów - pouczam.
Ale Zuzka uśmiecha się tylko złośliwie pod nosem.
Krzyś tymczasem, korzystając z lekkiego zamieszania, zsunął sobie szelki fotelika z ramion.
- Wypiąłem ręce - mówi triumfalnie - ale jaja to już nie.
W tomach.
Ustawiając hasła alfabetycznie i/lub chronologicznie.
No więc jedziemy w trasę.
- Uuuuuuuuuóóóó - wyje Krzyś -sikuuuuuuuu!!!!
- Zaraz - warczę po raz kolejny przez zaciśnięte zęby.
- Łeeeeeeeeee oooooooo aaaaaaaa buuuuuhuuuu!!!!
Małżon rozwija trzecią prędkość kosmiczną i zatrzymuje się z piskiem opon na stacji benzynowej.
- Idziemy siku.
- Już nie chcę.
Czuję jak trafia mnie szlag.
- Bo?
- Może już zlał się w gacie, dziad jeden - sugeruje Zuzia.
- Zuzka nie wyzywaj brata od dziadów - pouczam.
Ale Zuzka uśmiecha się tylko złośliwie pod nosem.
Krzyś tymczasem, korzystając z lekkiego zamieszania, zsunął sobie szelki fotelika z ramion.
- Wypiąłem ręce - mówi triumfalnie - ale jaja to już nie.
sobota, 3 września 2016
Kto wcześnie wstaje ...
Wczoraj po raz pierwszy od dawna musiałam wstać o 6.45 i rozparcelować wszystkich po rozmaitych instytucjach wychowawczych, więc dziś postanowiłam sobie to odbić i pospać ile Bóg pozwoli.
Ze smacznego snu powoli wybudzał mnie jakiś dyskomfort, którego nie umiałam określić. Kiedy wreszcie ześliznęłam się na krawędź świadomości, zrozumiałam, że coś uwiera mnie pod pachami.
Pomacałam i zaczęłam wyciągać po kolei:
- Co to???? - wymamrotałam osłupiała.
Gdzieś z boku doleciał mnie dyskretny chichocik ukochanych dzieci.
- Byliśmy ciekawi, kiedy się skapniesz.
Czy to znaczy, że muszę odebrać im flamastry???
Ze smacznego snu powoli wybudzał mnie jakiś dyskomfort, którego nie umiałam określić. Kiedy wreszcie ześliznęłam się na krawędź świadomości, zrozumiałam, że coś uwiera mnie pod pachami.
Pomacałam i zaczęłam wyciągać po kolei:
- Co to???? - wymamrotałam osłupiała.
Gdzieś z boku doleciał mnie dyskretny chichocik ukochanych dzieci.
- Byliśmy ciekawi, kiedy się skapniesz.
Czy to znaczy, że muszę odebrać im flamastry???
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Popularne posty
-
Zadanie wystawiające cierpliwość i inteligencję rodziców na próbę. Zuzia siedzi i myśli. "salamandra", "naukowcy"...
-
Klasyfikacja filmów według Krzysia: a) filmy nudne ( "Dom" , "W głowie się nie mieści" ) - tzw. filmy drogi; ciągle gdz...
-
Wiadomo, że na świecie są rzeczy szkodliwe. Ziemniaki, makaron, chleb baltonowski oraz whisky z colą. Jednym słowem wszystko, co jest jadaln...