W wielu kulturach świata funkcjonuje zjawisko zwane rite de passage, czyli rytuał przejścia. Polega on na specyficznych w danym społeczeństwie obrzędach przejścia z jednej fazy życia do drugiej. W skład owych obrzędów wchodzą rytualne stroje, przyśpiewki, czynności, zadania do wykonania itp.
Spośród wielu różnych przykładów rite de passage na szczególną uwagę zasługuje rytuał przemiany chłopca w mężczyznę. Słowianie załatwiali sprawę krótko: brało się bezimienne dziecko, podcinało mu grzywkę i nadawało właściwe imię. Z biegiem czasu obrzędy wysubtelniały, przeniknęły w sferę symboliczną, zaś ich odrzucenie nie jest sankcjonowane.
- Ej, Krzysiu - zagaił Małżon - a zeskoczysz z czterech schodków?
Zaczyna się, pomyślałam. Małżon robi minę niewiniątka, rzuca haczyk mimochodem i czeka, kto się złapie.
Krzyś zerknął na schodki z miną "potrzymaj mi piwo" i ugiął nóżki.
Zanim zdążyłam huknąć na Małżona, żeby nie szczuł Krzysia, a synkowi, żeby nie dawał się podpuszczać, chłopak odbił się od podłoża niczym sprężynka i poooooooooszedł w górę z pewnym wdziękiem i nonszalancją.
Czy wspomniałam już, że w tym czasie trzymałam go za rączkę w rękawiczce? Nie? No więc właśnie ręka Krzysia, otulona niebieską niczym niebo w letni dzień rękawiczką z jednym palcem, umocowana była w mojej prawej dłoni, czyli tej słabszej, jako że jestem mańkutem.
W jednej sekundzie poczułam jak ręka mojego Ikara wyślizguje się z rękawiczki, a on sam leci w dal lotem nurkowym. Rąbnął w stóp schodów z głową na ostatnim stopniu ułożoną pod co najmniej dziwacznym kątem. W ręku została mi jego rękawiczka.
Stojąca u szczytu schodów Zuzia zarechotała wrednie jak każdy brat lub siostra, którego rodzeństwo właśnie odpaliło bekę tysiąclecia. Małżon nawet nie drgnął milcząc profilaktycznie. Nad wszystkim unosiło się moje zawodzenie:
- OJezusiemójsynkuniccisięniestało?!! Małżon, Krzyś walnął głową o schody, na pewno ma wstrząs mózgu!!! Dobrze, że mu z okna nie kazałeś skakać!!! Ty i twoje durnowate pomysły!!
Krzyś leżał spokojnie, a w jego szarych oczach kryło się nieme pytanie "ło matulu, a co to się stało?"
- Nie ma wstrząsu mózgu - wtrącił pojednawczo Małżon - widzisz, że jest przytomny.
Podnosłam delikatnie synka, otrzepałam go ostrożnie, zgromiłam wzrokiem śmiejącą się na całe gardło Zuzkę i zapytałam:
- Wszystko w porządku?
- W porządku - odparł spokojnie - ładnie skoczyłem?
I co tu odpowiedzieć? Że bycie mężczyzną to nieustanne pasmo (samo)sprawdzania siebie i popisów, o których kobietom nawet się nie śniło?
Dziękuję Bogu, że jestem kobietą, ale jak sobie pomyślę, co czeka Krzysztofa w okresie dojrzewania, to skóra mi cierpnie.
środa, 13 grudnia 2017
czwartek, 7 grudnia 2017
Artysta ze spalonego teatru
- Chciałbym jetispageti
- Tak?
- Tak. Bo mama nie chce mi kupić - stwierdził łamiącym się głosikiem Krzyś. Usteczka wygięły się w podkówkę, na rzęsach zalśniła łza.
Następnego dnia Babcia Ala, wzorem wszystkich babć świata, których wnukom dzieje się niewyobrażalna niesprawiedliwość świata, nagotowała kilogram makaronu, na przepastną patelnię wrzuciła 1,5 kilo pierwszorzędnie zmielonej łopatki klasy de luxe, do tego ekologiczną cebulę, czosnek, przecier oraz przyprawy. Na koniec starła pół kilograma najprzedniejszej goudy.
I teraz wchodzę ja - cała na granatowo. Za mną kroczy progenitura świeżo odebrana z instytucji pedagogicznych.
- O, spaghetti - entuzjazmowałam się nad kuchenką. Jestem wielką fanką makaronów wszelakich. Coś mi jednak nie pasowało w tym idealnym obrazku. Babcia Ala nie jada spaghetti ani nawet makaronu. Ale, jak to mówią, darowanemu koniowi i tak dalej.
Babcia Ala zerknęła na mnie koso.
- Skoro ty nie chcesz zrobić Krzysiowi spaghetti, to ja musiałam.
Zamarłam z kopą makaronu na talerzu.
- Krzysiowi? - zdziwiłam się - przecież on nie przepada za spaghetti. Nie to co Zuzia i ja.
- Wczoraj Krzysiu powiedział, że chciałby spaghetti, ale mama mu nie chce kupić.
- Babciu! nie - wtrąciła Zuzia - Krzysiu chce taką grę. Nazywa się Yeti Spaghetti.
Babcia Ala spojrzała srogo w stronę wnuka.
- Krzysiu ty chciałeś wczoraj spaghetti?
- Nie - odpowiedział lekko ukochany wnuczuś - ja chciałem taką glę. Jetispageti.
- Ale będziesz jadł spaghetti?
- Nie. Wolę mięsko z ziemniaczkami. Masz?
Babcia Ala potoczyła wzrokiem po garach pełnych makaronu sosu i sera.
- No to nie wiem - warknęła - macie teraz to jakoś zjeść.
Kiedy, w którym momencie, dorośli zatracają czujność i dają się kręcić małolatom? Czy zmienia się to na skutek przejścia ze statusu "mama" do "babcia", czy może z wiekiem?
A może chodzi o coś jeszcze innego?
- Tak?
- Tak. Bo mama nie chce mi kupić - stwierdził łamiącym się głosikiem Krzyś. Usteczka wygięły się w podkówkę, na rzęsach zalśniła łza.
Następnego dnia Babcia Ala, wzorem wszystkich babć świata, których wnukom dzieje się niewyobrażalna niesprawiedliwość świata, nagotowała kilogram makaronu, na przepastną patelnię wrzuciła 1,5 kilo pierwszorzędnie zmielonej łopatki klasy de luxe, do tego ekologiczną cebulę, czosnek, przecier oraz przyprawy. Na koniec starła pół kilograma najprzedniejszej goudy.
I teraz wchodzę ja - cała na granatowo. Za mną kroczy progenitura świeżo odebrana z instytucji pedagogicznych.
- O, spaghetti - entuzjazmowałam się nad kuchenką. Jestem wielką fanką makaronów wszelakich. Coś mi jednak nie pasowało w tym idealnym obrazku. Babcia Ala nie jada spaghetti ani nawet makaronu. Ale, jak to mówią, darowanemu koniowi i tak dalej.
Babcia Ala zerknęła na mnie koso.
- Skoro ty nie chcesz zrobić Krzysiowi spaghetti, to ja musiałam.
Zamarłam z kopą makaronu na talerzu.
- Krzysiowi? - zdziwiłam się - przecież on nie przepada za spaghetti. Nie to co Zuzia i ja.
- Wczoraj Krzysiu powiedział, że chciałby spaghetti, ale mama mu nie chce kupić.
- Babciu! nie - wtrąciła Zuzia - Krzysiu chce taką grę. Nazywa się Yeti Spaghetti.
Babcia Ala spojrzała srogo w stronę wnuka.
- Krzysiu ty chciałeś wczoraj spaghetti?
- Nie - odpowiedział lekko ukochany wnuczuś - ja chciałem taką glę. Jetispageti.
- Ale będziesz jadł spaghetti?
- Nie. Wolę mięsko z ziemniaczkami. Masz?
Babcia Ala potoczyła wzrokiem po garach pełnych makaronu sosu i sera.
- No to nie wiem - warknęła - macie teraz to jakoś zjeść.
Kiedy, w którym momencie, dorośli zatracają czujność i dają się kręcić małolatom? Czy zmienia się to na skutek przejścia ze statusu "mama" do "babcia", czy może z wiekiem?
A może chodzi o coś jeszcze innego?
piątek, 1 grudnia 2017
CO COkolwiek ma znaczenie
Na salę kinową weszły z harmidrem ogromnym dzieci. Na oko: dwadzieścioro. Szeleszczących ortalionowymi kurtkami, siorbiących energicznie colę z papierowych kubeczków, szurających popcornem, chichoczących i głośno rozprawiających nielatów. Rozsiadły się z rozmachem tuż za nami. Nie przestawały trajkotać ani śmiać się w głos.
Zuzia najpierw przyglądała się im chmurnie a potem rzekła zgorszona:
- Teraz już wiem co czują ludzie, jak wchodzi klasa do kina.
Oh well, takich olśnień spotka Cię dziecko w życiu więcej. Cierpliwości.
A propos kina. Wybraliśmy się na Coco.
No i coco mogę rzec...
Wyszłam zryczana i posmarkana jak bóbr.
A teraz najlepsze:
- Ej Małżon, ty płaczesz?
- Chyba zgłupiałaś. Zuzia mi palce do oka wsadziła.
Ha!
P.S. najpierw musicie przetrwać jakieś popłuczyny po krainie lodu. Dramat, nuda i trzepanie kasy z niczego. Ale potem jest film. I to jaki!
Zuzia najpierw przyglądała się im chmurnie a potem rzekła zgorszona:
- Teraz już wiem co czują ludzie, jak wchodzi klasa do kina.
Oh well, takich olśnień spotka Cię dziecko w życiu więcej. Cierpliwości.
A propos kina. Wybraliśmy się na Coco.
No i coco mogę rzec...
Wyszłam zryczana i posmarkana jak bóbr.
A teraz najlepsze:
- Ej Małżon, ty płaczesz?
- Chyba zgłupiałaś. Zuzia mi palce do oka wsadziła.
Ha!
P.S. najpierw musicie przetrwać jakieś popłuczyny po krainie lodu. Dramat, nuda i trzepanie kasy z niczego. Ale potem jest film. I to jaki!
sobota, 11 listopada 2017
Dowcip sytuacyjny
W przedszkolnej szatni Krzyś zaśpiewał hymn Polski. Elegancko, z linią melodyczną, bezbłędnie tekstowo.
- Wiesz co to było? - pyta pokraśniały z dumy
- Co?
- Pazurek Dąbrowskiego!
- Wiesz co to było? - pyta pokraśniały z dumy
- Co?
- Pazurek Dąbrowskiego!
wtorek, 7 listopada 2017
Małżon uczy Zuzię historii
Wtorek, wtorek, wtorek
Ciężki, intensywny dzień w pracy.
Cały czas w gotowości.
Przerwy mnie omijały; nie miałam czasu zjeść śniadania ani obiadu.
Późnopopołudniowy powrót do domu, a zza okna smętna szarówka zwiastująca nadciągającą zimę.
Odbieram dzieci ze szkoły językowej.
Już we czwórkę jedziemy na zakupy.
Snuję się pomiędzy półkami, z bolącą z głodu głową, niezdolna do wyboru czegokolwiek na kolację.
Buty mnie cisną, Zuzia popchnęła brata na wysokości regałów z masłem, Krzyś przeleciał poślizgiem brzusznym do półek z mlekiem, Małżon poszedł po parówki i zniknął.
Nie ma słońca, nie ma życia. Zapadam w stan wegetatywny.
Pakujemy torby z zakupami i jedziemy wreszcie do domu. Opadam na fotel i ciężko opieram głowę o zagłówek, przymykam oczy.
- No i była taka czytanka o Mieszku I, że poślubił czeską księżniczkę Dobrawę.
- A ty wiesz, że oni w tamtych czasach na mchu jadali - zagaja Małżon Zuzię.
Co za pierdoły, myślę sobie, ciekawe skąd ta śmiała teza.
Ale Zuzia jest zaintrygowana:
- Jak to?
- Normalnie. Jeździli z miasta do miasta, którego nie było i na mchu jadali.
Jeszcze lepiej, przemyka mi przez ciężką głowę, miasta, których nie było.
- Ej, ale w zamkach też na mchu jadali? - pyta Zuzia zaciekawionym i SZYBKIM tonem.
Wreszcie dociera.
- Małżon, ty jesteś czasem taki głupi, że aż się płakać chce! - warczę gniewnie.
Zezuje na mnie błękitnymi oczętami, twarz niewinna niczem lelija, urażona mina.
- Zawsze mnie krytykujesz - dąsa się nad kierownicą - myślisz, że tylko ty masz monopol na prawdę historyczną. A tak właśnie było. Nie było talerzy, to brali mech, kładli tam ser i chleb i na mchu go zjadali.
- Co ty dziecku za durnoty wciskasz?! Ty wiesz co się będzie działo w klasie, jak Zuzia zacytuje słowo w słowo te dyrdymały?! Widzisz już minę wychowawczyni? Dawno na karnym jeżyku nie stałeś?! Zuziu, umawiamy się tak, że w tym domu tylko mama uczy historii. Tacie w nic nie wierz!
- To z czego jedli? - docieka Zuzia
- Z talerzy - strzelam niepewnie
- Z chińskiej porcelany - rechocze Małżon.
Ciężki, intensywny dzień w pracy.
Cały czas w gotowości.
Przerwy mnie omijały; nie miałam czasu zjeść śniadania ani obiadu.
Późnopopołudniowy powrót do domu, a zza okna smętna szarówka zwiastująca nadciągającą zimę.
Odbieram dzieci ze szkoły językowej.
Już we czwórkę jedziemy na zakupy.
Snuję się pomiędzy półkami, z bolącą z głodu głową, niezdolna do wyboru czegokolwiek na kolację.
Buty mnie cisną, Zuzia popchnęła brata na wysokości regałów z masłem, Krzyś przeleciał poślizgiem brzusznym do półek z mlekiem, Małżon poszedł po parówki i zniknął.
Nie ma słońca, nie ma życia. Zapadam w stan wegetatywny.
Pakujemy torby z zakupami i jedziemy wreszcie do domu. Opadam na fotel i ciężko opieram głowę o zagłówek, przymykam oczy.
- No i była taka czytanka o Mieszku I, że poślubił czeską księżniczkę Dobrawę.
- A ty wiesz, że oni w tamtych czasach na mchu jadali - zagaja Małżon Zuzię.
Co za pierdoły, myślę sobie, ciekawe skąd ta śmiała teza.
Ale Zuzia jest zaintrygowana:
- Jak to?
- Normalnie. Jeździli z miasta do miasta, którego nie było i na mchu jadali.
Jeszcze lepiej, przemyka mi przez ciężką głowę, miasta, których nie było.
- Ej, ale w zamkach też na mchu jadali? - pyta Zuzia zaciekawionym i SZYBKIM tonem.
Wreszcie dociera.
- Małżon, ty jesteś czasem taki głupi, że aż się płakać chce! - warczę gniewnie.
Zezuje na mnie błękitnymi oczętami, twarz niewinna niczem lelija, urażona mina.
- Zawsze mnie krytykujesz - dąsa się nad kierownicą - myślisz, że tylko ty masz monopol na prawdę historyczną. A tak właśnie było. Nie było talerzy, to brali mech, kładli tam ser i chleb i na mchu go zjadali.
- Co ty dziecku za durnoty wciskasz?! Ty wiesz co się będzie działo w klasie, jak Zuzia zacytuje słowo w słowo te dyrdymały?! Widzisz już minę wychowawczyni? Dawno na karnym jeżyku nie stałeś?! Zuziu, umawiamy się tak, że w tym domu tylko mama uczy historii. Tacie w nic nie wierz!
- To z czego jedli? - docieka Zuzia
- Z talerzy - strzelam niepewnie
- Z chińskiej porcelany - rechocze Małżon.
poniedziałek, 23 października 2017
Jak raz poszłam zobaczyć idola
Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica, mawiano w czasach słusznie minionych. Od siebie zaś mogę dodać - Zielona Góra to nie metropolia.
P.S. Legenda, dla nie-zielonogórzan:
gwiazdka - elżbietanki (przystanek autobusowy)
kropka - budynek filharmonii
żaróweczka - budynek teatru
kciuk w górę - ul. Ciesielska w pobliżu pubu Barcelona
Ale jak się człowiek mocno postara, napnie się tak z całej siły, w dodatku jeden z nich to autochton, a drugi ludność napływowa, to nie ma bata, żeby czegoś nie spieprzyć.
Skupcie się teraz, bo historia będzie wielowątkowa i z zapadniami.
Od lat sekretnie kocham się w Wojciechu Malajkacie, którego uważam za skrzyżowanie Orsona Wellesa, Richarda Burtona i Charliego Chaplina, więc jak rzucili bilety na sztukę "Kłamstwo" w wybornej obsadzie, to pognałam aż miło.
Małżon kupił mi naprawdę kulturalną miejscówę, dzięki której mogłam, gdybym się uparła oczywiście, dotknąć swojego idola.
I kiedy ja zaśmiewałam się do łez na sztuce, Małżon z dzieciakami kibicowali Stelmetowi, który w tym samym czasie rozgrywał mecz w miejscowej hali.
Po przedstawieniu, uszczęśliwiona jak nie wiadomo co, dzwonię do Małżona, żeby po mnie zajechali.
- Będę czekać na elżbietankach - informuję Zuzię, która rozmawia zamiast Małżona, bo ten prowadzi auto.
- Tata mówi, że masz przyjść do Barcelony.
Stanęłam jak wryta.
- Przecież to w drugą stronę - mówię zdziwiona
- Tata mówi, że masz stamtąd bliżej niż na elżbietanki.
- Powiedz tacie, że nieprawda, bo stąd mam parę metrów, a na Ciesielską muszę przeciąć deptak.
- Tata mówi, że to rzut beretem z teatru.
- Od teatru tak, ale ja już jestem na Reja.
- Tata się pyta, jak trafiłaś na Reja, bo bez sensu.
(Właśnie w tym momencie MNIE trafia)
- I tata się pyta, czy ty na pewno byłaś w teatrze, a nie w jakiejś knajpie.
(Krew zalewa mi oczy)
- Dawaj mi go do telefonu - warczę do Zuzi
- Haaaalo (musi zaparkował, bo słyszę go w słuchawce)
- Czy ciebie człowieku porąbało? Po co mam iść na Ciesielską skoro mam bliżej na elżbietanki?!
- Ciekawe jak?
- Ja ci powiem jak. Nie chciało ci się podjechać remontowaną ulicą, to specjalnie zaparkowałeś, żeby tobie było wygodnie!
- Co ty gadasz? Podjechałem po ciebie najbliżej jak się dało.
- Uhm. Ale dobra. Niech ci będzie. Idę na tę całą Konkatedrę i chcę żebyś wiedział, że jest tu ciemno i jak mnie napadną, to będzie twoja wina!
- Jakie ciemno? Cała Kupiecka oświetlona!
- Ale ja nie idę Kupiecką, tylko koło Konkatedry!!!
- Ale po co ty idziesz koło Konkatedry???
- No a jak mam wracać z filharmonii?
- Z jakiej znowu filharmonii???
- Przecież byłam w teatrze!!! - drę się, na pół w słuchawkę, na pół w przestrzeń, jako że widzę Małżona stającego obok zaparkowanego samochodu. Rzuca mi spojrzenie z cyklu: ciekawe-czy-to-jest-dziedziczne.
- Gdzie ty byłaś???
- W filharmonii!!
- Mówiłaś, że w teatrze.
- Bo byłam w teatrze!
- No to w filharmonii czy teatrze?
- Byłam w teatrze na filharmonii - wyję doprowadzona do furii.
- Poszła do teatru, wyszła z filharmonii - rechocze Małżon - W dodatku oba budynki dzieli jakieś 300 metrów. Dzieci, takie cuda tylko z naszą mamą. Już nawet nie pytam, czy sztuka była fajna, bo zaraz się okaże, że operę podziwiałaś.
Na szczęście dzieci śpią ukołysane szumem silnika i nie słyszą, co mówię do Małżona i jak nisko oceniam jego stan umysłowy.
A na czym polegał problem? Z czego wyniknęło nieporozumienie?
Małżon kupił mi naprawdę kulturalną miejscówę, dzięki której mogłam, gdybym się uparła oczywiście, dotknąć swojego idola.
I kiedy ja zaśmiewałam się do łez na sztuce, Małżon z dzieciakami kibicowali Stelmetowi, który w tym samym czasie rozgrywał mecz w miejscowej hali.
Po przedstawieniu, uszczęśliwiona jak nie wiadomo co, dzwonię do Małżona, żeby po mnie zajechali.
- Będę czekać na elżbietankach - informuję Zuzię, która rozmawia zamiast Małżona, bo ten prowadzi auto.
- Tata mówi, że masz przyjść do Barcelony.
Stanęłam jak wryta.
- Przecież to w drugą stronę - mówię zdziwiona
- Tata mówi, że masz stamtąd bliżej niż na elżbietanki.
- Powiedz tacie, że nieprawda, bo stąd mam parę metrów, a na Ciesielską muszę przeciąć deptak.
- Tata mówi, że to rzut beretem z teatru.
- Od teatru tak, ale ja już jestem na Reja.
- Tata się pyta, jak trafiłaś na Reja, bo bez sensu.
(Właśnie w tym momencie MNIE trafia)
- I tata się pyta, czy ty na pewno byłaś w teatrze, a nie w jakiejś knajpie.
(Krew zalewa mi oczy)
- Dawaj mi go do telefonu - warczę do Zuzi
- Haaaalo (musi zaparkował, bo słyszę go w słuchawce)
- Czy ciebie człowieku porąbało? Po co mam iść na Ciesielską skoro mam bliżej na elżbietanki?!
- Ciekawe jak?
- Ja ci powiem jak. Nie chciało ci się podjechać remontowaną ulicą, to specjalnie zaparkowałeś, żeby tobie było wygodnie!
- Co ty gadasz? Podjechałem po ciebie najbliżej jak się dało.
- Uhm. Ale dobra. Niech ci będzie. Idę na tę całą Konkatedrę i chcę żebyś wiedział, że jest tu ciemno i jak mnie napadną, to będzie twoja wina!
- Jakie ciemno? Cała Kupiecka oświetlona!
- Ale ja nie idę Kupiecką, tylko koło Konkatedry!!!
- Ale po co ty idziesz koło Konkatedry???
- No a jak mam wracać z filharmonii?
- Z jakiej znowu filharmonii???
- Przecież byłam w teatrze!!! - drę się, na pół w słuchawkę, na pół w przestrzeń, jako że widzę Małżona stającego obok zaparkowanego samochodu. Rzuca mi spojrzenie z cyklu: ciekawe-czy-to-jest-dziedziczne.
- Gdzie ty byłaś???
- W filharmonii!!
- Mówiłaś, że w teatrze.
- Bo byłam w teatrze!
- No to w filharmonii czy teatrze?
- Byłam w teatrze na filharmonii - wyję doprowadzona do furii.
- Poszła do teatru, wyszła z filharmonii - rechocze Małżon - W dodatku oba budynki dzieli jakieś 300 metrów. Dzieci, takie cuda tylko z naszą mamą. Już nawet nie pytam, czy sztuka była fajna, bo zaraz się okaże, że operę podziwiałaś.
Na szczęście dzieci śpią ukołysane szumem silnika i nie słyszą, co mówię do Małżona i jak nisko oceniam jego stan umysłowy.
A na czym polegał problem? Z czego wyniknęło nieporozumienie?
P.S. Legenda, dla nie-zielonogórzan:
gwiazdka - elżbietanki (przystanek autobusowy)
kropka - budynek filharmonii
żaróweczka - budynek teatru
kciuk w górę - ul. Ciesielska w pobliżu pubu Barcelona
piątek, 20 października 2017
Opowieści zza światów
- Mama, a gdzie twój tata?
- Już umarł Krzysiu.
- A kiedy?
- Dawno. 15 lat temu.
- A twoja mama?
- No przecież to Babi.
- Babi to twoja mama???
- Tak.
- A żyje?
- Krzysiu co ty? Zwariowałeś? No przecież, że żyje!
- Ale na pewno żyje?
- Na pewno.
- Hm
- Synu, o co ci chodzi? Rozmawiałam z nią wczoraj i żyła.
- A dzisiaj?
- A dzisiaj to se weź telefon i zadzwoń. Sprawdź.
Wybieramy numer.
- Halo. Haaaaloooo
- Babi?
- Cześć kochanie.
- Ty żyjesz?
- Co????
- ŻYJESZ??
- No.... yyyy.... żyję. A czemu się pytasz???
- No i jak ci się żyje?
(Cisza w słuchawce)
- Dobrze mi się żyje Krzysiu. Nie narzekam. A co tam....
(Klik. Krzyś rozłącza rozmowę)
- Żyje - mówi z nutką zdumienia - miałaś lację.
- Już umarł Krzysiu.
- A kiedy?
- Dawno. 15 lat temu.
- A twoja mama?
- No przecież to Babi.
- Babi to twoja mama???
- Tak.
- A żyje?
- Krzysiu co ty? Zwariowałeś? No przecież, że żyje!
- Ale na pewno żyje?
- Na pewno.
- Hm
- Synu, o co ci chodzi? Rozmawiałam z nią wczoraj i żyła.
- A dzisiaj?
- A dzisiaj to se weź telefon i zadzwoń. Sprawdź.
Wybieramy numer.
- Halo. Haaaaloooo
- Babi?
- Cześć kochanie.
- Ty żyjesz?
- Co????
- ŻYJESZ??
- No.... yyyy.... żyję. A czemu się pytasz???
- No i jak ci się żyje?
(Cisza w słuchawce)
- Dobrze mi się żyje Krzysiu. Nie narzekam. A co tam....
(Klik. Krzyś rozłącza rozmowę)
- Żyje - mówi z nutką zdumienia - miałaś lację.
Babi żyje albowiem jest czujna na drodze |
czwartek, 19 października 2017
Nie będzie Niemiec i tak dalej ...
Znowu w sklepie. Znowu wydajemy kasę.
Savoire vivre na wyjście.
Zuzia: Do widzenia!
Ja: Do widzenia!
Krzyś: ....
Ja: Krzysiu, co się mówi?
Krzyś: Auf Wierdersehen! - drze się z solidnym berlińskim akcentem.
Sklepowa: eeeee... do widzenia?
Pani od niemieckiego lubi to.
Savoire vivre na wyjście.
Zuzia: Do widzenia!
Ja: Do widzenia!
Krzyś: ....
Ja: Krzysiu, co się mówi?
Krzyś: Auf Wierdersehen! - drze się z solidnym berlińskim akcentem.
Sklepowa: eeeee... do widzenia?
Pani od niemieckiego lubi to.
czwartek, 12 października 2017
Zuzia robi zakupy
... w zaprzyjaźnionej piekarni, bo inaczej to nie wiem, co by z tego wyszło.
- Co podać?
(Zuzia milczy. Patrzy na ekspedientkę w napięciu. Usta leciutko drżą)
- Kajzerkę?
- Tak
- Pączka z toffi?
- Tak.
- Pączka z dżemem dla brata?
- Tak
- Dla mamy drożdżówkę z porzeczką?
- Uhm
- Proszę uprzejmie. 9 złotych. No widzisz, jak szybko robisz zakupy! Taki zdecydowany klient to porządny klient!
Zuzia kraśnieje z dumy na twarzy.
Kurtyna.
- Co podać?
(Zuzia milczy. Patrzy na ekspedientkę w napięciu. Usta leciutko drżą)
- Kajzerkę?
- Tak
- Pączka z toffi?
- Tak.
- Pączka z dżemem dla brata?
- Tak
- Dla mamy drożdżówkę z porzeczką?
- Uhm
- Proszę uprzejmie. 9 złotych. No widzisz, jak szybko robisz zakupy! Taki zdecydowany klient to porządny klient!
Zuzia kraśnieje z dumy na twarzy.
Kurtyna.
niedziela, 8 października 2017
Szczególny dar Zuzi
Jak wszyscy wiedzą, płeć jest wrodzona.
Zuzia to stuprocentowa kobieta.
Podczas pobytu na kolonii przepuściła wszystko co do grosza. Naturalnie nie kupiła niczego trwałego, praktycznego ani nawet ładnego. Nawiozła tradycyjnych rupieci zalegających w magazynach sklepów "wszystko po 4.99 i mniej", a co jest sprzedawane po 19.99 i więcej nad morzem.
Ale ostatni wyczyn Córki wprawił mnie w zdumienie.
Niedziela. Msza święta.
Przed kościołem dałam Zuzi złotówkę na tacę.
Zuzia schowała monetę w kieszeni.
W kościele zapragnęła zapalić świeczkę w intencji.
- Masz kasę? Bo ja miałam tylko tę złotówkę.
- Mam - wyciągnęła zwiniętą w piąstkę rączkę, w której coś zabrzęczało obiecująco.
Odliczyła - wyraźnie słyszałam - kilka monet i zapaliła lampkę.
Msza. Pora na tacę.
Zuzia ogląda się na mnie i mówi:
- Mam tylko 15 groszy.
Osłupiałam.
- Przecież dałam ci złocisza!
- No ale świeczkę zapaliłam.
Potarłam czoło.
Moje Dziecko.
Moja Córka.
Krew z krwi.
Kobieta, która potrafi przepuścić kasę nawet w kościele, tak, że nie wystarcza na zwyczajową daninę.
Dumna jestem z Ciebie Zuziu!
Zuzia to stuprocentowa kobieta.
Podczas pobytu na kolonii przepuściła wszystko co do grosza. Naturalnie nie kupiła niczego trwałego, praktycznego ani nawet ładnego. Nawiozła tradycyjnych rupieci zalegających w magazynach sklepów "wszystko po 4.99 i mniej", a co jest sprzedawane po 19.99 i więcej nad morzem.
Ale ostatni wyczyn Córki wprawił mnie w zdumienie.
Niedziela. Msza święta.
Przed kościołem dałam Zuzi złotówkę na tacę.
Zuzia schowała monetę w kieszeni.
W kościele zapragnęła zapalić świeczkę w intencji.
- Masz kasę? Bo ja miałam tylko tę złotówkę.
- Mam - wyciągnęła zwiniętą w piąstkę rączkę, w której coś zabrzęczało obiecująco.
Odliczyła - wyraźnie słyszałam - kilka monet i zapaliła lampkę.
Msza. Pora na tacę.
Zuzia ogląda się na mnie i mówi:
- Mam tylko 15 groszy.
Osłupiałam.
- Przecież dałam ci złocisza!
- No ale świeczkę zapaliłam.
Potarłam czoło.
Moje Dziecko.
Moja Córka.
Krew z krwi.
Kobieta, która potrafi przepuścić kasę nawet w kościele, tak, że nie wystarcza na zwyczajową daninę.
Dumna jestem z Ciebie Zuziu!
środa, 4 października 2017
Gossip girl
Krzyś to raczej nie zostanie wirtuozem nożyczek i kredki. Nie dość, że bazgroli i krzywo tnie, to jeszcze nie lubi tego robić. Zmuszany do tych czynności w domu, zawsze dramatyzuje zalewając się łzami i krzycząc, że ma nieudane życie.
Czujna pani od przedszkola posłała jednak mojego Synusia na terapię sensoryczną w nadziei, że nabędzie chociaż umiejętności, skoro pasji nie chce.
Odbieram więc Krzycha godzinę później w każdą środę i robię delikatny wywiad.
- Wszystko bardzo dobrze - mówi pani od terapii - dziś rysowaliśmy szlaczki po kropkach i nawlekaliśmy koraliki na nitkę. Krzyś bardzo ładnie sobie radzi. Poza tym ma duży zasób wiedzy, potrafi mnie zaskoczyć ....
(puchnę z dumy, czerwienieję kontrolowanie, spuszczam skromnie oczęta, że niby ten intelekt nie po mnie, że, ach, jakże mi miło i och, naprawdę, cieszę się, że Krzyś jest taki chwalony)
- Zna dużo trudnych słów ...
I wtedy wtrąca się Zuzia, ten mały zdrajca, konfident jakich mało, plociuga tysiąclecia, panna wtrącalska:
- Dużo to on zna przekleństw.
Czerwienieję tym razem nieudawanie.
Wyobrażam sobie jak duszę Zuzię wyrywając jej plotkarski jęzor.
Ilekroć chcesz błysnąć, ktoś wbija ci nóż w plecy.
Czujna pani od przedszkola posłała jednak mojego Synusia na terapię sensoryczną w nadziei, że nabędzie chociaż umiejętności, skoro pasji nie chce.
Odbieram więc Krzycha godzinę później w każdą środę i robię delikatny wywiad.
- Wszystko bardzo dobrze - mówi pani od terapii - dziś rysowaliśmy szlaczki po kropkach i nawlekaliśmy koraliki na nitkę. Krzyś bardzo ładnie sobie radzi. Poza tym ma duży zasób wiedzy, potrafi mnie zaskoczyć ....
(puchnę z dumy, czerwienieję kontrolowanie, spuszczam skromnie oczęta, że niby ten intelekt nie po mnie, że, ach, jakże mi miło i och, naprawdę, cieszę się, że Krzyś jest taki chwalony)
- Zna dużo trudnych słów ...
I wtedy wtrąca się Zuzia, ten mały zdrajca, konfident jakich mało, plociuga tysiąclecia, panna wtrącalska:
- Dużo to on zna przekleństw.
Czerwienieję tym razem nieudawanie.
Wyobrażam sobie jak duszę Zuzię wyrywając jej plotkarski jęzor.
Ilekroć chcesz błysnąć, ktoś wbija ci nóż w plecy.
sobota, 30 września 2017
Jak Krzysiu sabotuje rodzoną matkę
Po kinie ("Lego ninjago" - przyjemny aczkolwiek mało śmieszny film) zostało nam sporo popcornu. Zabraliśmy go do domu i pomału dojadaliśmy z firmowego pudełka.
W sobotę przed południem rozsiadłam się na kanapie, zaczytałam w książce i konsumowałam prażoną kukurydzę. Obok, na podłodze, rozkosznie spokojnie, bawiły się dzieci klockami lego.
No więc czytam, zajadam popcorn metodą bezrefleksyjną, nie zagladając do pudełka i nagle natrafiam na coś piekielnie twardego. Coś, co zgrzyta mi między siekaczami, aż prąd przeszywa moje ciało od czubka mózgu aż do końcówki małego paluszka u stopy.
Kuźwa* mać, myślę próbując odksztusić to coś.
Krótko przed atakiem paniki (omatkoboskoumieram) słyszę jasny, lekko poirytowany głos Krzysia:
- A gdzie klólik? Nie gadaj że go zjadłaś!
Wyjmuję z ust króliczka lego i gapię się na niego z niedowierzaniem.
- Wrzuciłeś klocka do popcornu?! Mało się nie zakrztusiłam!
Krzyś wzrusza ramionami.
- To jego tajna sklyjda.
Ech, synu. Mało brakowało a skryłby się jeszcze głębiej.
W sobotę przed południem rozsiadłam się na kanapie, zaczytałam w książce i konsumowałam prażoną kukurydzę. Obok, na podłodze, rozkosznie spokojnie, bawiły się dzieci klockami lego.
No więc czytam, zajadam popcorn metodą bezrefleksyjną, nie zagladając do pudełka i nagle natrafiam na coś piekielnie twardego. Coś, co zgrzyta mi między siekaczami, aż prąd przeszywa moje ciało od czubka mózgu aż do końcówki małego paluszka u stopy.
Kuźwa* mać, myślę próbując odksztusić to coś.
Krótko przed atakiem paniki (omatkoboskoumieram) słyszę jasny, lekko poirytowany głos Krzysia:
- A gdzie klólik? Nie gadaj że go zjadłaś!
Wyjmuję z ust króliczka lego i gapię się na niego z niedowierzaniem.
- Wrzuciłeś klocka do popcornu?! Mało się nie zakrztusiłam!
Krzyś wzrusza ramionami.
- To jego tajna sklyjda.
Ech, synu. Mało brakowało a skryłby się jeszcze głębiej.
piątek, 29 września 2017
Zadanie domowe z języka polskiego, klasa III szkoły podstawowej
Zadanie wystawiające cierpliwość i inteligencję rodziców na próbę.
Zuzia siedzi i myśli.
"salamandra", "naukowcy", "aparat" - preferowany wybór.
Pogryzła ołówek, obejrzała dokładnie sufit, poleżała chwilę na podłodze, powzdychała boleśnie, ukryła głowę w dłoniach.
Wreszcie jest. Projekt zdania.
- Naukowcy spotkali salamandrę z aparatami koło buku.
Zarechotałam.
- Przy takim ustawieniu wyrazów wychodzi, że to salamandra ma aparaty a nie naukowcy. Po co tej salamandrze aparaty?
Zuza wyraźnie się obraziła i fuknęła:
- Na handel je niesie, żeby zarobić na rodzinę, wiesz? Jak jesteś taka mądra, to sama wymyśl.
Zuzia siedzi i myśli.
"salamandra", "naukowcy", "aparat" - preferowany wybór.
Pogryzła ołówek, obejrzała dokładnie sufit, poleżała chwilę na podłodze, powzdychała boleśnie, ukryła głowę w dłoniach.
Wreszcie jest. Projekt zdania.
- Naukowcy spotkali salamandrę z aparatami koło buku.
Zarechotałam.
- Przy takim ustawieniu wyrazów wychodzi, że to salamandra ma aparaty a nie naukowcy. Po co tej salamandrze aparaty?
Zuza wyraźnie się obraziła i fuknęła:
- Na handel je niesie, żeby zarobić na rodzinę, wiesz? Jak jesteś taka mądra, to sama wymyśl.
środa, 27 września 2017
Małżon pyta o wynik meczu
Dobra, wiadomo, że Małżon ma ze mną ciężko, ale ja też nie mam samych miodów.
Małżona zainteresowanie sportem jest odwrotnie proporcjonalne do mojego. Ani mnie ziębi ani grzeje miejsce polskiej drużyny narodowej w rankingu FIFA, wisi mi dorodnym kalafiorem, że Falubaz dostał bęcki od Stali G. czy innej Unii L., a perypetie parkietowe Stelmetu zasługują jedynie na moje obojętne wzruszenie ramion.
Nietęgo też u mnie z kodami sportowymi. Co to jest spalony akurat wiem, ale skróty alfabetu nie mówią mi kompletnie nic.
I potem wyłażą takie o kwiatki.
Etap I - wstępne łaskotki - Małżon nastawia nagrywanie meczu Stelmet ZG - Anwil Włocławek
Etap II - katastrofa, która jest do uniknięcia - Małżon wydaje mi rozkaz "sprawdź, czy mecz jeszcze leci" i wychodzi z pokoju zatykając uszy.
Etap III - kurs kolizyjny - sprawdzam: na ekranie belka u góry, na niej napis Anwil - Stelmet OT 41:23
Etap IV - impakt - drę się uprzejmie: "Małżon a co oznacza skrót OT, bo mecz jeszcze leci, ale obok wyniku na belce są takie literki?" Małżon odwrzaskuje: " Kuźwa*, miałaś tylko sprawdzić czy mecz leci a nie zdradzać wynik!!! Specjalnie to zrobiłaś?! Jezu, jaka ty jesteś wredna!! OT to znaczy "dogrywka"!!! Po ciula* mam teraz oglądać mecz jak wszystko wygadałaś??!!!!"
Etap V - próby załagodzenia sytuacji - "a skąd ja mam wiedzieć, że OT to dodany czas? Wynik nie wskazywał na dogrywkę...."
Małżon krzyczy, nie, RYCZY niczym zraniony tygrys
- AAAAAAAAA!!!!! To teraz już wiem, że jest duża różnica punktowa!!!!! Miałaś! Tylko! Sprawdzić! Czy! Mecz! Jeszcze! Leci!!!! Jezu, której części zdania nie zrozumiałaś!!!!
Dzieci uciekły w popłochu, ja czmychnęłam na paluszkach do wanny, wkurzony* Małżon odpalił jednak tiwi i ogląda z posępną miną.
Nadal nie wiem, w czym problem. Ostatecznie nie powiedziałam, że Stelmet przegrywa.
Czuję się jak ten człowiek, który chciał być kumplem a okazał się nierozgarniętą żoną...
Małżona zainteresowanie sportem jest odwrotnie proporcjonalne do mojego. Ani mnie ziębi ani grzeje miejsce polskiej drużyny narodowej w rankingu FIFA, wisi mi dorodnym kalafiorem, że Falubaz dostał bęcki od Stali G. czy innej Unii L., a perypetie parkietowe Stelmetu zasługują jedynie na moje obojętne wzruszenie ramion.
Nietęgo też u mnie z kodami sportowymi. Co to jest spalony akurat wiem, ale skróty alfabetu nie mówią mi kompletnie nic.
I potem wyłażą takie o kwiatki.
Etap I - wstępne łaskotki - Małżon nastawia nagrywanie meczu Stelmet ZG - Anwil Włocławek
Etap II - katastrofa, która jest do uniknięcia - Małżon wydaje mi rozkaz "sprawdź, czy mecz jeszcze leci" i wychodzi z pokoju zatykając uszy.
Etap III - kurs kolizyjny - sprawdzam: na ekranie belka u góry, na niej napis Anwil - Stelmet OT 41:23
Etap IV - impakt - drę się uprzejmie: "Małżon a co oznacza skrót OT, bo mecz jeszcze leci, ale obok wyniku na belce są takie literki?" Małżon odwrzaskuje: " Kuźwa*, miałaś tylko sprawdzić czy mecz leci a nie zdradzać wynik!!! Specjalnie to zrobiłaś?! Jezu, jaka ty jesteś wredna!! OT to znaczy "dogrywka"!!! Po ciula* mam teraz oglądać mecz jak wszystko wygadałaś??!!!!"
Etap V - próby załagodzenia sytuacji - "a skąd ja mam wiedzieć, że OT to dodany czas? Wynik nie wskazywał na dogrywkę...."
Małżon krzyczy, nie, RYCZY niczym zraniony tygrys
- AAAAAAAAA!!!!! To teraz już wiem, że jest duża różnica punktowa!!!!! Miałaś! Tylko! Sprawdzić! Czy! Mecz! Jeszcze! Leci!!!! Jezu, której części zdania nie zrozumiałaś!!!!
Dzieci uciekły w popłochu, ja czmychnęłam na paluszkach do wanny, wkurzony* Małżon odpalił jednak tiwi i ogląda z posępną miną.
Nadal nie wiem, w czym problem. Ostatecznie nie powiedziałam, że Stelmet przegrywa.
Czuję się jak ten człowiek, który chciał być kumplem a okazał się nierozgarniętą żoną...
poniedziałek, 18 września 2017
Deser
W kategorii leń patentowany Krzysztof wygrywa w cuglach. W encyklopedii pod hasłem "leń" powinno widnieć zdjęcie mojego ukochanego Synusia.
Na przykład dzisiaj.
Zjedli obiad, pokręcili się i wymyślili, że chcą deser: Zuzia czekoladę, ja drożdżówkę a Małżon jabłko.
- Krzysiu a ty co chcesz?
- A co jest?
- Nic nie ma. Idziemy dopiero do biedry.
- To idźcie. Zobacz co jest, wróć i mi powiedz a ja wybiolę i pójdziesz mi kupić.
- Ty chyba zgłupiałeś - wyrwało się Małżonowi szczerze.
Krzyś spojrzał na ojca urażony.
- To nic nie potrzebuję jak taki jesteś.
Na przykład dzisiaj.
Zjedli obiad, pokręcili się i wymyślili, że chcą deser: Zuzia czekoladę, ja drożdżówkę a Małżon jabłko.
- Krzysiu a ty co chcesz?
- A co jest?
- Nic nie ma. Idziemy dopiero do biedry.
- To idźcie. Zobacz co jest, wróć i mi powiedz a ja wybiolę i pójdziesz mi kupić.
- Ty chyba zgłupiałeś - wyrwało się Małżonowi szczerze.
Krzyś spojrzał na ojca urażony.
- To nic nie potrzebuję jak taki jesteś.
czwartek, 31 sierpnia 2017
W ciemnościach
- Mamo, możemy dzisiaj z tobą spać?
- A dlaczego?
- Bo tak.
- A pytaliście się taty?
- Tak. Pozwolił nam, będzie spać w dużym pokoju.
- No to wskakujcie!
Skoczyli raźno, bliziutko mnie.
- Ej, ale posuń się! Ja chcę spać koło mamy!
- Nie, bo ja śpię koło mamy!
- Ale przysięgałeś na paluszka, że dzisiaj ja śpię obok mamy!
- Bo ja kłamałem.
- Ty świnio!
- Ty świnio!
Skoczyli sobie do gardeł i zaczęli regularną nawalankę. Krzyk, pisk, ryk. Cios za cios, wet za wet. Palec w oko za wyrwany pęk włosów. Kop i cios. Przewrót w przód i tył. Tyłek gdzie głowa i głowa na wysokości tyłka. Młynek piąstkami i rowerek nóżkami.
A wszystko DOSŁOWNIE na mnie.
Po pięciu minutach nie wytrzymałam:
- Lejecie się jakby wam rozum odebrało! Sami se tu śpijcie! Ja idę na materac na podłogę!
Posapując ze złości rozłożyłam materac i, zgasiwszy światło, położyłam się na nim. Bez poduszki, kołdry ani najlichszego kocyka.
Szept w ciemnościach:
- I widzisz co narobiłeś?
- Ty nalobiłaś!
- Przysięgałeś na paluszka!
- No i co?
- No i teraz będziemy spać bez mamy.
Cisza. I wreszcie spokojny głos Krzysia:
- No tludno. Doblanoc Zuziu.
No kuźwa*, faktycznie trudno.
Szczególnie kiedy stajesz się jedyną ofiarą wielkiej bitwy o zaszczyt spania u twojego boku.
- A dlaczego?
- Bo tak.
- A pytaliście się taty?
- Tak. Pozwolił nam, będzie spać w dużym pokoju.
- No to wskakujcie!
Skoczyli raźno, bliziutko mnie.
- Ej, ale posuń się! Ja chcę spać koło mamy!
- Nie, bo ja śpię koło mamy!
- Ale przysięgałeś na paluszka, że dzisiaj ja śpię obok mamy!
- Bo ja kłamałem.
- Ty świnio!
- Ty świnio!
Skoczyli sobie do gardeł i zaczęli regularną nawalankę. Krzyk, pisk, ryk. Cios za cios, wet za wet. Palec w oko za wyrwany pęk włosów. Kop i cios. Przewrót w przód i tył. Tyłek gdzie głowa i głowa na wysokości tyłka. Młynek piąstkami i rowerek nóżkami.
A wszystko DOSŁOWNIE na mnie.
Po pięciu minutach nie wytrzymałam:
- Lejecie się jakby wam rozum odebrało! Sami se tu śpijcie! Ja idę na materac na podłogę!
Posapując ze złości rozłożyłam materac i, zgasiwszy światło, położyłam się na nim. Bez poduszki, kołdry ani najlichszego kocyka.
Szept w ciemnościach:
- I widzisz co narobiłeś?
- Ty nalobiłaś!
- Przysięgałeś na paluszka!
- No i co?
- No i teraz będziemy spać bez mamy.
Cisza. I wreszcie spokojny głos Krzysia:
- No tludno. Doblanoc Zuziu.
No kuźwa*, faktycznie trudno.
Szczególnie kiedy stajesz się jedyną ofiarą wielkiej bitwy o zaszczyt spania u twojego boku.
poniedziałek, 28 sierpnia 2017
Raar maar waar holenderski język
Serce boli jak się słucha.
Natężenie "hrrrrr" powoduje, że człowiek się zastanawia, czy oni wszyscy nie cierpią na jakąś chorobę gardła.
Jednakowoż złota zasada podróżowania brzmi: "nie komentuj innych za granicą, nawet w tak egzotycznym języku jak polski, bowiem nigdy nie wiesz, kto stoi przed tobą i czy przypadkiem cię nie rozumie".
Strzegę tej zasady i uczę jej dzieci, bowiem..., no wiadomo...
Stoimy sobie z Zuzią w długaśnej kolejce po lody. Na głośników na kempingowym minidisco leci wesołe umpa umpa.
- Podoba mi się ta piosenka - mówi Zuzia pląsając zgrabnie między ludźmi w kolejce - sprawdzisz mi co to jest?
Odpalam shazam i po chwili wyświetla mi się takie coś:
- No i?
- No i to jest po holendersku i ma tytuł rar mar war.
- Jak?
- Raar maar waar - mówię przeciągając głoski.
- Co to znaczy?
- Pewnie nic, bo to niemożliwe, żeby istniały takie słowa raar maar waar i to mogło coś znaczyć. Pewnie jakiś żart.
Obie zaczynamy się śmiać.
- To piosenka zespołu Kinderen voor Kinderen - odzywa się za moimi plecami po angielsku jakiś facet - bardzo popularny w Holandii.
Mina mi rzednie.
- Och, to pan jest Holendrem - mamroczę czerwona na twarzy
- Tak
- Eeeeee... a co to znaczy?
- "Dziwne, ale prawdziwe".
- Och.
Nie, nie było żadnej obrazy majestatu, facet nie zbeształ mnie, że nabijam się z jego ojczystego języka, a ja pewnie bym zapomniała o incydencie, gdyby to nieszczęsne raar maar waar nie wpadło mi w ucho.
P. S. Ktoś zna holenderski? Wie o czym jest piosenka?
Natężenie "hrrrrr" powoduje, że człowiek się zastanawia, czy oni wszyscy nie cierpią na jakąś chorobę gardła.
Jednakowoż złota zasada podróżowania brzmi: "nie komentuj innych za granicą, nawet w tak egzotycznym języku jak polski, bowiem nigdy nie wiesz, kto stoi przed tobą i czy przypadkiem cię nie rozumie".
Strzegę tej zasady i uczę jej dzieci, bowiem..., no wiadomo...
Stoimy sobie z Zuzią w długaśnej kolejce po lody. Na głośników na kempingowym minidisco leci wesołe umpa umpa.
- Podoba mi się ta piosenka - mówi Zuzia pląsając zgrabnie między ludźmi w kolejce - sprawdzisz mi co to jest?
Odpalam shazam i po chwili wyświetla mi się takie coś:
- No i?
- No i to jest po holendersku i ma tytuł rar mar war.
- Jak?
- Raar maar waar - mówię przeciągając głoski.
- Co to znaczy?
- Pewnie nic, bo to niemożliwe, żeby istniały takie słowa raar maar waar i to mogło coś znaczyć. Pewnie jakiś żart.
Obie zaczynamy się śmiać.
- To piosenka zespołu Kinderen voor Kinderen - odzywa się za moimi plecami po angielsku jakiś facet - bardzo popularny w Holandii.
Mina mi rzednie.
- Och, to pan jest Holendrem - mamroczę czerwona na twarzy
- Tak
- Eeeeee... a co to znaczy?
- "Dziwne, ale prawdziwe".
- Och.
Nie, nie było żadnej obrazy majestatu, facet nie zbeształ mnie, że nabijam się z jego ojczystego języka, a ja pewnie bym zapomniała o incydencie, gdyby to nieszczęsne raar maar waar nie wpadło mi w ucho.
P. S. Ktoś zna holenderski? Wie o czym jest piosenka?
poniedziałek, 21 sierpnia 2017
Król i ja
W kategorii turystów lubię plasować się w typie indywidualnego turysty masowego, który podąża uczęszczanymi szlakami, nie lubi rezygnować ze standardów, do których jest przyzwyczajony, ale jak ognia unika przewodników, map oraz przewodników gadających.
Nie mam problemów ze zwiedzaniem różnych miejsc w tzw. wysokim sezonie. Z racji wykonywanego zawodu oraz posiadania dzieci w wieku przedszkolno-szkolnym, wielkiego wyboru nie mam, dlatego zahartowałam się w bojach o dostęp do atrakcji w różnych częściach Europy. Stoję grzecznie w kolejkach do kas biletowych, potem w kolejkach do miejsc pożądanych, a potem w kolejce do idealnej fotki z daną atrakcją. Może się wydawać, że moje urlopy składają się ze stania w kolejkach, ale nic bardziej mylnego. Ja po prostu lubię ludzi. Nawet w kilometrowych kolejkach lubię się im przyglądać, czytać ich gazety, foldery albo smsy przez ramię, ordynarnie podsłuchiwać ich rozmowy.
A potem lubię wyłączać ich ze swojej świadomości i delektować się tym, po co przyszłam: obrazem, zapachem, dźwiękiem.
Zwiedzanie Neuschwanstein przypomina nieco desant na Normandię, dlatego wszystkim, którzy uważają innych za januszy turystyki, samych siebie zaś za wytrawnych smakoszy podróżowania, odradzam wyprawę do zamku.
No bo tak:
1. dojeżdżasz do Schwangau, zostawiasz auto na parkingu (6 euro) i dalej per pedes do "centrum" miasteczka;
2. bilety do zamku kupujesz w kasie albo automacie, stojąc w długiej kolejce. Bilety są na określoną godzinę i jeżeli się spóźnisz to tschuss und auf wiederseh'n - nie wejdziesz (ok. godziny 11 sprzedawali bilety na wejście na 16.00);
3. z biletem lub bez (tak jak my, bo nie lubię szwendania się po cudzych domach) idziesz lub jedziesz pod górę;
4. pieszo - dość forsowny spacer cały czas ostro pod górę ok. 30 min. (oczywiście to czas wleczenia się i robienia fotek na trasie)
5. jazda - do wyboru: bryczka (zgroza, konie dręczą), busik, autobus
6. wejście na zamek oznacza przepychanie się pomiędzy zorganizowanymi wycieczkami grupowymi, z których połowa to Azjaci;
7. żeby pozyskać pocztówkowy obrazek Neuschwanstein trzeba iść ponownie stromo pod górę jakieś 10 min. do Marienbrücke, z którego roztacza się ów smakowity widok;
8. żeby wejść na Marienbrücke trzeba stać w kolejce, bo most ten ma ograniczoną zdolność utrzymania określonej liczby osób.
Zamek Kamiennego Łabędzia zawsze krążył mi po głowie jako rzecz do zobaczenia przed zgonem, więc wypłakałam u Małżona powrót do Polski przez Schwangau. I ani tłum, ani ścisk na parkingu, ani jęczący Krzyś, ani nawet obdarte do krwi stopy po wczorajszej wycieczce na Highline 179, nie były w stanie popsuć mi tej wyprawy.
Neuschwanstein to zamek położony w miejscowości Schwangau, w południowych Niemczech (prawie na granicy z Austrią), nad rzeką Pollat. Życie mieszkańców musi być tam ciężkie ze względu na zlokalizowane tu dwa zamki: Hohenschwangau oraz Neuschwanstein. Ten ostatni został wzniesiony na polecenie Ludwika II Wittelsbacha (1845-1886), ówczesnego króla Bawarii (zwanego również Ludwikiem Szalonym, Bajkowym lub Łabędziem). Budowę zamku rozpoczęto w roku 1869, planując budżet w wysokości 3,2 mln marek. Do roku 1886 na budowę wydano dwa razy tyle, a i tak końca nie było widać. Zdeterminowany król zaciągał coraz nowsze pożyczki, kasa państwa świeciła pustkami, więc króla obalono przypisując mu chorobę psychiczną. Ludwik II zmarł w niejasnych okolicznościach w czerwcu 1886 roku, a już tydzień po jego pogrzebie Neuschwanstein stał się miejscem odwiedzanym przez turystów. Dzięki opłatom za wstęp udało się spłacić część długów, dokończono budowę rezydencji i urządzono 30 z 90 sal.
Tyle teoria.
A teraz to, co naprawdę ciekawe:
1. Neuschwanstein był pierwowzorem zamku Kopciuszka z czołówek bajek Disneya
2. Ludwik II spędził w zamku zaledwie 11 dni
3. Ludwik II wysoce cenił łabędzie, dlatego nazwał zamek Neu-schwan-stein (nowy kamienny łabędź). Przypuszcza się, że estyma, jaka darzył te ptaki, wiąże się z jego dzieciństwem, które spędził w pobliskim zamku Hohenschwangau, ozdobionym motywem łabędzia.
4. Obecnie Neuschwanstein odwiedza rocznie 1,3 mln turystów (ok. 10 tys. dziennie)
5. Andy Warhol namalował zamek w roku 1987
6. W 2010 roku kraik o nazwie Palau wybił pięciodolarową srebrną monetę ozdobioną wizerunkiem zamku
7. Chociaż w zamku jest sala tronowa, nie ma tam tronu
8. Wnętrze zamku można zwiedzać tylko w grupach i z przewodnikiem. Obowiązuje zakaz robienia zdjęć w środku
9. Zamek Neuschwanstein jest (podobno) najczęściej odwiedzanym miejscem w Europie po wieży Eiffela
10. Zamek jest odsłonięty i narażony na wszelkie możliwe warunki atmosferyczne. Niemcy wydają rocznie prawie 15 mln euro na prace remontowe
11. Łączna powierzchnia zamku to 6000 m2. W założeniu miał mieć 200 pomieszczeń.
12. Marienbrücke (Most Marii) to drewniana kładka, z której roztacza się widok na południową fasadę budynku. Jego nazwa upamiętnia matkę Ludwika II - Marię Fryderykę Pruską.
Oto Neuschwanstein moimi oczami:
Nie mam problemów ze zwiedzaniem różnych miejsc w tzw. wysokim sezonie. Z racji wykonywanego zawodu oraz posiadania dzieci w wieku przedszkolno-szkolnym, wielkiego wyboru nie mam, dlatego zahartowałam się w bojach o dostęp do atrakcji w różnych częściach Europy. Stoję grzecznie w kolejkach do kas biletowych, potem w kolejkach do miejsc pożądanych, a potem w kolejce do idealnej fotki z daną atrakcją. Może się wydawać, że moje urlopy składają się ze stania w kolejkach, ale nic bardziej mylnego. Ja po prostu lubię ludzi. Nawet w kilometrowych kolejkach lubię się im przyglądać, czytać ich gazety, foldery albo smsy przez ramię, ordynarnie podsłuchiwać ich rozmowy.
A potem lubię wyłączać ich ze swojej świadomości i delektować się tym, po co przyszłam: obrazem, zapachem, dźwiękiem.
Zwiedzanie Neuschwanstein przypomina nieco desant na Normandię, dlatego wszystkim, którzy uważają innych za januszy turystyki, samych siebie zaś za wytrawnych smakoszy podróżowania, odradzam wyprawę do zamku.
No bo tak:
1. dojeżdżasz do Schwangau, zostawiasz auto na parkingu (6 euro) i dalej per pedes do "centrum" miasteczka;
2. bilety do zamku kupujesz w kasie albo automacie, stojąc w długiej kolejce. Bilety są na określoną godzinę i jeżeli się spóźnisz to tschuss und auf wiederseh'n - nie wejdziesz (ok. godziny 11 sprzedawali bilety na wejście na 16.00);
3. z biletem lub bez (tak jak my, bo nie lubię szwendania się po cudzych domach) idziesz lub jedziesz pod górę;
4. pieszo - dość forsowny spacer cały czas ostro pod górę ok. 30 min. (oczywiście to czas wleczenia się i robienia fotek na trasie)
5. jazda - do wyboru: bryczka (zgroza, konie dręczą), busik, autobus
6. wejście na zamek oznacza przepychanie się pomiędzy zorganizowanymi wycieczkami grupowymi, z których połowa to Azjaci;
7. żeby pozyskać pocztówkowy obrazek Neuschwanstein trzeba iść ponownie stromo pod górę jakieś 10 min. do Marienbrücke, z którego roztacza się ów smakowity widok;
8. żeby wejść na Marienbrücke trzeba stać w kolejce, bo most ten ma ograniczoną zdolność utrzymania określonej liczby osób.
Zamek Kamiennego Łabędzia zawsze krążył mi po głowie jako rzecz do zobaczenia przed zgonem, więc wypłakałam u Małżona powrót do Polski przez Schwangau. I ani tłum, ani ścisk na parkingu, ani jęczący Krzyś, ani nawet obdarte do krwi stopy po wczorajszej wycieczce na Highline 179, nie były w stanie popsuć mi tej wyprawy.
Neuschwanstein to zamek położony w miejscowości Schwangau, w południowych Niemczech (prawie na granicy z Austrią), nad rzeką Pollat. Życie mieszkańców musi być tam ciężkie ze względu na zlokalizowane tu dwa zamki: Hohenschwangau oraz Neuschwanstein. Ten ostatni został wzniesiony na polecenie Ludwika II Wittelsbacha (1845-1886), ówczesnego króla Bawarii (zwanego również Ludwikiem Szalonym, Bajkowym lub Łabędziem). Budowę zamku rozpoczęto w roku 1869, planując budżet w wysokości 3,2 mln marek. Do roku 1886 na budowę wydano dwa razy tyle, a i tak końca nie było widać. Zdeterminowany król zaciągał coraz nowsze pożyczki, kasa państwa świeciła pustkami, więc króla obalono przypisując mu chorobę psychiczną. Ludwik II zmarł w niejasnych okolicznościach w czerwcu 1886 roku, a już tydzień po jego pogrzebie Neuschwanstein stał się miejscem odwiedzanym przez turystów. Dzięki opłatom za wstęp udało się spłacić część długów, dokończono budowę rezydencji i urządzono 30 z 90 sal.
Tyle teoria.
A teraz to, co naprawdę ciekawe:
1. Neuschwanstein był pierwowzorem zamku Kopciuszka z czołówek bajek Disneya
2. Ludwik II spędził w zamku zaledwie 11 dni
3. Ludwik II wysoce cenił łabędzie, dlatego nazwał zamek Neu-schwan-stein (nowy kamienny łabędź). Przypuszcza się, że estyma, jaka darzył te ptaki, wiąże się z jego dzieciństwem, które spędził w pobliskim zamku Hohenschwangau, ozdobionym motywem łabędzia.
4. Obecnie Neuschwanstein odwiedza rocznie 1,3 mln turystów (ok. 10 tys. dziennie)
5. Andy Warhol namalował zamek w roku 1987
6. W 2010 roku kraik o nazwie Palau wybił pięciodolarową srebrną monetę ozdobioną wizerunkiem zamku
7. Chociaż w zamku jest sala tronowa, nie ma tam tronu
8. Wnętrze zamku można zwiedzać tylko w grupach i z przewodnikiem. Obowiązuje zakaz robienia zdjęć w środku
9. Zamek Neuschwanstein jest (podobno) najczęściej odwiedzanym miejscem w Europie po wieży Eiffela
10. Zamek jest odsłonięty i narażony na wszelkie możliwe warunki atmosferyczne. Niemcy wydają rocznie prawie 15 mln euro na prace remontowe
11. Łączna powierzchnia zamku to 6000 m2. W założeniu miał mieć 200 pomieszczeń.
12. Marienbrücke (Most Marii) to drewniana kładka, z której roztacza się widok na południową fasadę budynku. Jego nazwa upamiętnia matkę Ludwika II - Marię Fryderykę Pruską.
Oto Neuschwanstein moimi oczami:
there! |
deszcze |
romantyczny minesinger |
widok na Hohenschwangau |
kolejka na Marienbrücke ;-) |
Marienbrücke - widok na lewo |
Marienbrücke - widok na prawo |
breathtaking |
durne buty |
niedziela, 20 sierpnia 2017
Highline 179
- Ha! - wrzasnęłam - naciągać pampersy na tyłki i jazda!
W biegu zmieniłam obuw na sportowy i ruszyłam galopem w stronę kasy. Wokół nóg powiewała mi szara, szeroka spódnica do kostek, która nijak nie przystawała do górskich szlaków, ale kij z tym.
Za mną, z godnością i bez pośpiechu, poruszała się rodzina.
Za mną, z godnością i bez pośpiechu, poruszała się rodzina.
Przedmiot mojej fiksacji wisiał 114 m nade mną.
Most Highline 179 znajduje się w pobliżu miejscowości Reutte w austriackim Tyrolu. Zawieszony na wysokości 114 m, długi na 403 m oraz 120 cm szerokości, zostal wpisany do Księgi Rekordów Guinessa. Legenda głosi, że może tam znaleźć się jednocześnie 500 osób. Rozciąga się majestatycznie ponad drogą, łącząc ze sobą ruiny dwóch zamków: Ehrenberg - jednej z najstarszych i najważniejszych warowni w Tyrolu - oraz Fort Claudia.
Ehrenberg został wzniesiony w XIII w. jako punkt strategiczny strzegący przejścia oddzielające rzekę Lech od regionu Zwischentore. Wielokrotnie przebudowywany, ostatecznie upadł w okresie walk napoleońskich.
Znajdujący się naprzeciwko Ehrenberga zamek Falkenburg okazał się być niewystarczającym do obrony granic Tyrolu w XVi wieku. W 1639 roku rozpoczęto budowę nowego fortu, który swoją nazwę zawdzięczał Klaudii Medycejskiej, wdowie po arcyksięciu Leopoldzie V von Habsburg.
Znajdujący się naprzeciwko Ehrenberga zamek Falkenburg okazał się być niewystarczającym do obrony granic Tyrolu w XVi wieku. W 1639 roku rozpoczęto budowę nowego fortu, który swoją nazwę zawdzięczał Klaudii Medycejskiej, wdowie po arcyksięciu Leopoldzie V von Habsburg.
Po zakupie biletów (24€ rodzinny) oraz opłaceniu parkingu (4€) ruszyliśmy 179 m w górę ostrym podejściem.
Po 20 minutach byliśmy na miejscu. Teraz tylko bilety w kasownik i można wyruszać:
- Nie, synku, nie buja.
(w tym momencie ruch wywołany krokami odwiedzających spowodował wyraźne wibracje)
szeroka spódnica + wiatr = bad, bad idea |
- Gdzieś ty wlazła? - Spoko, mamo. To tylko drabina. |
Wandale, wszędzie wandale. W tym miejscu był wbity miecz rycerza Thordola, będący elementem gry terenowej dla dzieci. Jakieś świnie ukradły. |
I to były dobrze wydane pieniądze.
Nie polecam: osobom nie lubiącym gór i spacerów górskich oraz osobom z lękiem wysokości. Cokolwiek by Wam mówili - na górze trzęsie, wieje i buja. Wiatr podnosi kobietom spódnice. Most ma ażurową fakturę, a to działa na wyobraźnię. Mijałam ludzi, którzy idąc, trzymali się kurczowo obu barierek, ludzi, którzy przystawali co parę kroków oraz takich, którzy z wyprawy nie czerpali ani grama frajdy.
Ale jeżeli będziecie w pobliżu, zajrzyjcie na Highline 179.
Będzie bosko.
Dosłownie i w przenośni, bo będziecie 114 metrów bliżej Boga.
I na koniec taka ciekawostka. Vlepka na słupie na tarasie widokowym Fortu Claudia:
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Popularne posty
-
Zadanie wystawiające cierpliwość i inteligencję rodziców na próbę. Zuzia siedzi i myśli. "salamandra", "naukowcy"...
-
Klasyfikacja filmów według Krzysia: a) filmy nudne ( "Dom" , "W głowie się nie mieści" ) - tzw. filmy drogi; ciągle gdz...
-
Wiadomo, że na świecie są rzeczy szkodliwe. Ziemniaki, makaron, chleb baltonowski oraz whisky z colą. Jednym słowem wszystko, co jest jadaln...