wtorek, 4 grudnia 2018

Jak to jest być Zuzią

Wychodziła z mojego łóżka. Nogi zaplątały jej się w pościel. Rymnęła jak długa na podłogę. Zadudniły panele, zatrzeszczały futryny, rozległ się brzdęk szyb.
Zawyła z bólu.
Przewróciła się na plecy i potoczyła wściekłym wzrokiem dookoła.
- Co to jest? - rozdarła się - jeden chce mi obciąć włosy, drugi mnie szarpie za włosy, a trzecia podstawia nogę!!! To jakiś piekielny dom przetrwania!!!


Dzień jak co dzień.

niedziela, 2 grudnia 2018

Jak się socjalizować z sukcesem

- W tej nowej pracy organizują imprezę integracyjną w kręgielni. Zaprosili mnie.
- To idź.
- To idę.


Kto jak kto, ale ja - człowiek stadny, doceniający znaczenie społecznych powiązań między jednostkami i wynikających z nich interakcji i więzi społecznych - zawsze przyklaśnie idei wieczorków zapoznawczych.

Małżon poszedł, a zasiadłam przed telewizją i obejrzałam z wielką przyjemnością film o panu strażaku, który z małżonką-tu-przed-rozwodem wyprawia się na ratunek córce, żeby ocalić ją z trzęsienia ziemi. W tym celu lecą helikopterem, jadą samochodem, potem znów lecą - tym razem samolotem, skaczą spadochronem a na koniec płyną motorówką. I podczas gdy cały świat ma pod górkę, nasz pan strażak nawet się nie zadrapał i ani włosek w jego brwi nie zmienił położenia. Żona biega na obcasach, co, najwyraźniej, również nie stanowi dla niej żadnego problemu.

Krótko przed północą Małżon powrócił do domu.
- Dwie stówy poszły się rypać - oznajmił ponuro.
- Coś znowu nawywijał? - nasrożyłam się
- Ja nic. Ale tak się kończy kupowanie ubrań markowych. "Super spodnie, na lata panu wystarczą" - zagderał.

Dramatycznym ruchem wysunął prawą nogę.
Od samiusieńskiej góry rozporka aż po kolano leciała szpara na wylot, ukazująca bladość małżonowego uda.

Ja:


Tymczasem Małżon perorował:
- Bigstar, proszę ja ciebie. Na lata ma wystarczyć. Szkoda, że nie mam rachunku, bo bym zaniósł temu sprzedawcy, żeby sobie obejrzał tę jakość. Właśnie miałem pierwszy rzut zrobić, normalny wykrok, nic szczególnego, a tu prrrrrrr, i się nogawka rozpruła. I potem weź tu człowieku graj dalej.
- Publiczność musiała oszaleć. Bili brawo?
- Biły. Było pięć kobiet i ja jeden - sprostował.

I bardzo pięknie.
Aczkolwiek dla mnie się AŻ tak nie starał.

niedziela, 18 listopada 2018

Sposób na załagodzenie późnoniedzielnego bluesa

Jakby nie pytać, nie drążyć, nie zagadywać - Zuzanna ma zawsze wszystko odrobione, względnie nic nie zadane.
Jednym slowem: szkolny hajlajf, gdzie uczniowie tacy jak Zuzia wszystko mają na tip-top ogarnięte.

Ponieważ jesień jest, mokro i buro, a świat mój zwęża się do średnicy słomki bez słońca, wpadam w te swoje nieznośne złehumorki.

Tak więc przez całą niedzielę przekonująco udaję, iż wierzę mojej córeczce, że odrobione, spakowane, przygotowane i spięte czerwoną kokardą.

Późnym wieczorem, kiedy senność zaczyna ogarniać moje dzieci, pytam z głupia frant:
- Zuzia, a religię odrobiłaś?

No a potem to już nic tylko popcorn wyciągać. Zuzia wyje nad zadaniem domowym:


Małżon pyta, dlaczego ryczymy jak dzikusy i czy chcemy, żeby policja przyjechała, a Krzysiu drze się, żeby się nie wydzielać bo on jutlo do przedszkola idzie i musi się wyspać.

Ja tymczasem


Bo widzicie, Zuzia ZAWSZE zapomina o religii.

środa, 7 listopada 2018

Małżon podciąga Zuzię z matematyki

Napisał jej zadań do rozwiązywania dwie strony.
Odręcznie.
Poinformował, że ma sobie radzić sama.
Zajął się swoimi sprawami.

- Nie mogę się rozczytać. Tata tak pisze, że nie wiem, co to za litery - mruknęła zniecierpliwiona.
Biorę więc kartkę i odszyfrowuję.
"Wynik", "działanie", "nawias"....

- Przepraszam bardzo - odzywa się Małżon obrażonym tonem - ale czytać to uczyli w podstawówce.
- Pisać też - odpala Zuzia

Ja:


sobota, 3 listopada 2018

Córka

Z perspektywy czasu widzę, że posiadanie córki jest prawdziwym wyzwaniem. Synuś to synuś - już dawno ustalił, że żenić się nie będzie, tylko zamieszka ze mną po wsze czasy. Z Zuzią jest inaczej. Moja córka-podpórka przeobraża się nieuchronnie w córkę krytykankę, recenzentkę, doradczynię, besserwissera, planującego tajemnie podbój najdalszych galaktyk.

Wizyty na cmentarzu sprowokowały ożywioną dyskusję na temat tego, jak to będzie, kiedy czas się dopełni i przyjdzie mamie (czyli mi) stanąć twarzą w twarz z zegarmistrzem purpurowym.

- To jaki chcesz ten nagrobek? - zapytała rzeczowo.
Oderwałam wzrok od grobów, z których nieprzerwanie odczytywałam nazwiska zmarłych na żądanie Krzysia (mama, a kto tu umalł? A tu? A tu?).
- Chyba ciemny. I z płytą. Nie chcę leżeć pod płaskim. I żeby ci nie przyszło do głowy mnie kremować. Nie będę się z proszku dźwigać.
- Okej.
- I jeszcze mi zrób taki ogródek, w którym mi będziesz dwa razy do roku sadzić kwiatki. Bratki wiosną i wrzos jesienią.
- Ale masz wymagania. I tak zrobię taki , jaki będę chciała.
- (o żesz ty) To ja cię będę straszyć za karę. Będę na ciebie z szafy wyskakiwać i wyciem uùuuuuuu!
Łypnęła na mnie koso.
- No zobaczymy, ile to bedzie kosztować.

O.

A więc marzenia o wąchaniu kwiatków od spodu mogą się nie ziścić.



sobota, 15 września 2018

Jak w ciemnym lesie książki szukałam


Z motoryką u mnie nie najlepiej.
Mam wrażenie, że jestem na poziomie półtorarocznego dziecka, a z wiekiem nie przybywa mi ani wdzięku ani klasy.
Ostatnie przygody pozwalają mi sądzić, iż stan mój w istocie się pogarsza i muszę się komuś zwierzyć, bo sama nie wiem, co o tym myśleć.

Przygoda nr 1
07.07.2018
W roli głównej: buty sportowe, dżinsowe, zdobione, na podwyższeniu, CCC
Wynik: zdarte wnętrza dłoni, zbite kolano, zbita kostka

Z kumpelą od keszy, z którą dzielę nie tylko zamiłowanie do poszukiwania skrzynek, ale też zniecierpliwienie i niechęć rodziny do geocachingu, wyrywamy się od czasu do czasu na łowy. Pamiętnego dnia padło na tereny podmiejskie, mocno zalesione, głuszę niemal, w której skryto przemyślnie kilka skrzynek. Marsz i poszukiwania trwały prawie pięć godzin, skutkiem czego spóźniłam się do domu i zaliczyłam kłótnię z Małżonem, nieistotna to rzecz dla narracji. Ważne jest natomiast, iż wiedząc o swojej obsuwie czasowej ruszyłam truchtem, poganiając za sobą Mamę Ilenki. Przez las było prawie 5 km, a po wyjściu na szosę czekało nas jeszcze ok 1,5 km do samochodu. Gnałam przodem, skrajem jezdni, lewą stroną jak Bozia i policja przykazała. Równe tempo uległo zerwaniu, kiedy lewa kostka wygięła mi się na zewnątrz, a ja po kilkunanosekundowym tańcu pt. złapię-równowagę-o-matko-jedyna-takiego-wała poszorowałam rękami po asfalcie wykładając się bynajmniej nie elegancko. Plecak zjechał mi na kark i stuknął w potylicę. Z tyłu zapadła cisza. Po chwili:
- Wspominałaś, że jesteś awaryjna, ale myślałam, że tylko żartujesz. Widzę jednak, że ty tak poważnie.
Do domu dokuśtykałam z trudem, wysłuchałam kazania Małżona jak to zgłupiałam przez te kesze i teraz on spóźni się na spotkanie i czy jestem z siebie zadowolona.

przygoda nr 2
04.08.2018
W roli głównej: czerwone espadryle, na obcasie, CCC
Wynik: zdarte wnętrza dłoni, skręcona kostka, zbite kolano, roztrzaskana osłona telefonu

Tutaj zaskoczenia nie było, bowiem od początku czułam, że coś jest z nimi nie tak i są piekielnie niewygodne. Pozostawało więc tylko czekać na katastrofę. Nadeszła wieczorem, podczas spaceru główną alejką kempingu, w porze kolacji, kiedy widownia jest możliwie największa. Dalej według schematu - wygina się lewa kostka, tracę równowagę, padam na asfaltową drogę, tuż obok jakiegoś facia, który patrzy z niedowierzaniem pijana-czy-co, waląc telefonem o ziemię. W ostatniej sekundzie widzę jak kiecka zadziera mi się do góry i każdy może sobie popatrzeć co mam pod spodem. No, prawie wszyscy.
- Aua, aua - stękam - mój telefon, mój telefon.
- Mama się wyglebiła! - rechocze Zuzia
Krzyś zaczyna krzyczeć:
- Ja nie widziałem! Mama wygleb się jeszcze laz!!!!
Małżon ociera łzy z oczu.
Stoją w kółeczku rycząc z uciechy, podczas gdy ja naciągam sukienkę do kostek, żeby odzyskać choć odrobinę godności. Jakiś staruszek biegnie w moją stronę, wyciąga dłoń, żeby mi pomóc wstać. Uśmiecham się zakłopotana, bo jak to wygląda: ja rozciągnięta, rodzina nade mną śmieje się do rozpuku, obcy senior chce mnie podnieść.
Kuśtykam do namiotu, gdzie wcieram w stopę altacet i naciągam elastyczny bandaż.


Przygoda nr 3
14.09.2018
W roli głównej: buty sportowe, dżinsowe, zdobione, na podwyższeniu, CCC
Wynik: dupa zbita, zdarte wnętrze dłoni, stłuczona kostka, zdarta skóra na kolanie, zbity bark i ramię.

O 6 rano byłam w ciemnym lesie. Ale nie jakiś tam brzeżek w celu rekreacyjnym, tylko na serio - bieguniem w głąb ochlowego boru. Po co? Po książkę, panie. Wydawnictwo W.A.B. umyśliło promocję powieści "Naturalista" A. Mayne'a - w 16 lasach ukryli 16 egzemplarzy książek, do których dotarcie wyznaczały tylko współrzędne. Początek wyścigu - północ z piątku na sobotę. Takie sztuczki tylko z Mamą Ilenki, więc zerwałyśmy się bladym świtem i uzbrojone w telefon z GPSem ruszyłyśmy na poszukiwania. Droga jak gościniec: nieco krzywa, piaszczysta, z korzeniami, wyboista. Kiedy rąbnęłam o ziemię według tradycyjnego schematu, Mama Ilenki powiedziała zniecierpliwionym tonem:
- Wstawaj, wstawaj.
Nawet się nie zająknęła czy wszystko okej i czy żyję.
Tylko:
- Następnym razem kupię ci odpowiednie buty.
Do świtu ryłyśmy w mchu i gałęziach, ale bez efektu. Ktoś nas wyprzedził. Podobno o północy. Albo i przed.


Dobra, pośmialiśmy się, ale problem wymaga głębszej refleksji.
Oto wywalam się regularnie co 4 tygodnie.
Albo to początek choroby.
Albo moja łamagowatość.
Albo, jak mawiała moja ciocia, but z miasta, noga ze wsi.

niedziela, 2 września 2018

Panta rhei

Jak się wychodzi za mąż, to wiadomo, że na zawsze, że na dobre i na złe, że cud, miód i orzeszki. Z biegiem lat sporo rzeczy rozłazi się w szwach, a inne przechodzą z jednej fazy do następnej.

Ostatnio przydarzyła się nam intrygująca historyjka.

Sklep.
Wydajemy wyprawkę dobrodzieja Morawieckiego.

- Jaki chcesz ten zeszyt - pytam Małżona
W odpowiedzi coś tam gada pod nosem.
- Co? - pytam zniecierpliwiona
Znowu coś mamrocze.
- Co on tam gada?! - gderam do Zuzi - skocz no i się dowiedz.
Skacze i wraca z odpowiedzią.

Po owocnych zakupach jedziemy na CPN (wtajemniczeni widzą co to).
- Kto chce hot-doga?
- Ja! - zgłasza się Zuza
- A ty Krzysiu?
- Nie.
Wysiadają Małżon z Zuzką. Tankują i idą zapłacić.
- Mama, ja też chcę hot-doga.
Otwieram drzwi i drę się.
- Małżon, Krzyś chce hot-doga!
- Co?
- Hot-doga dla Krzysia weź!!
I wtedy, ku mojemu zdumieniu, słyszę jak jak Małżon mówi do Zuzy:
- Co ona tam chce? Idź się spytaj!

Oto ten etap. Postępującej głuchoty, zniecierpliwienia małżeńskiego i korzystania z usług pośredników konwersacyjnych.

piątek, 31 sierpnia 2018

Kinowe wycieczki za wygrane bilety

Przepis na dobry film jest prosty jak konstrukcja cepa:
1. chłopak poznaje dziewczynę
2. chłopak traci dziewczynę
3. chłopak odzyskuje dziewczynę.

Do tego dodajemy wątki dedykowane właściwemu gatunkowi filmowemu - komedii, thrillerowi, sensacji, dramatowi itp.

Weźmy taki "Titanic". Romantyczna relacja Jacka i Rose ukazana jest na tle monumentalnego statku, przy czym statek ten jest ciągle na pierwszym planie, a scenariusz nie zakłada wałkowania pobocznych wątków, takich jak na przykład struktura klasowa społeczeństwa irlandzkiego na początku XX wieku.

Zaczęło się od filmu "Ant-man i Osa" - marvelowskie widowisko we właściwej sobie konwencji, na które poszliśmy w czwórkę. Jako że w kinie konkurs, po wklepaniu kodu okazało się, że wygraliśmy dwa darmowe bilety, do zrealizowania  końcem sierpnia.
Z bieżącej mizerii repertuarowej wybraliśmy "The Meg".


 Boże, pomiłuj. Nawet boski Jason nie ratuje.

Został drugi bilet.

- Małżon, chodź. Może być fajny film.
- No nie wiem.
- Oj, no weź. Samoloty, strzelanki w powietrzu, w dodatku historyczny.

Wreszcie się zgodził.

Mniej więcej w jednej trzeciej filmu zaczęłam odczuwać jego wzrok.


Ostatni raz tak patrzyła na mnie koleżanka, którą namówiłam na "Smoleńsk". Po wszystkim stwierdziła:
- Masz szczęście, że dzisiaj środa i bilety są o połowę tańsze. jakbym miała na to wywalić 25 zeta, to by mnie szlag trafił.

Co mi nie zagrało w ""Dywizjonie 303. Historii prawdziwej"?



1. Tytuł: takie czasy, że jak słyszę "historia prawdziwa", to się jeżę. Wszak wiadomo, że historię piszą zwycięzcy, a tam niekiedy cuda wychodzą, mniej więcej takie jak legenda tych, którzy przebywali w hali nr 26. Ja osobiście uważam, że prawda jest jak rzyć - każdy ma swoją. Z drugiej strony film na podstawie książki Arkadego Fidlera, a on tam wtedy był i wszystko widział na własne oczy.
2. Efekty specjalne - bynajmniej nie chodzi mi o wysokość budżetu; ja wiem, że kasa wydana na polski film wystarczyłaby na 45 sekund niespecjalnie wymagającej sceny ze "Strażników Galaktyki". Ale, na Boga kochanego, to miało być o Dywizjonie 303! Gdzie te strzelanki, gdzie pogoń za wrogiem, gdzie upadki messerschmittów i hurricanów w wodę? Najbardziej rozczarowująca scena to ta, opisana jako "15. września 1940. Najważniejszy dzień walk o Anglię".  Wyprężyłam się jak struna,


ale po 30 sekundach było po ptakach.

3. Wątek uczuciowy - ech, szkoda palców na klawiszach.
4. Dywizjon 303 (piloci) - za serce mnie ujął sposób pokazania bohaterskich awiatorów: opoje-gołodupcy, tankujący gin z tonikiem na koszt codziennie kogoś innego. Ja rozumiem, że pewnie święci nie byli, ale z filmu wynika, że do samolotów musieli ich wsadzać.
5. Natężenie patosu na milimetr taśmy filmowej - "bloody Poles", "tylko jeden pilot umie tak latać" (kwestia wypowiadana przez jakiegoś zestrzelonego Niemca), "They will all die, and you don't care", "but I want to fight" - normalnie jakbym Sienkiewicza oglądała. Razi. Drażni. Śmieszy.

No nie umieją Polacy kręcić filmu historycznego bez zadęcia.
A przecież wystarczyło nie kombinować i opowiedzieć losy całej eskadry, ewentualnie czterech muszkieterów albo jednego z nich. Skupić się na wizualnej stronie filmu. Nie mnożyć wątków od czapy. Oddać hołd tym, którzy zginęli i tym, którym Polska Ludowa tak pięknie odpłaciła (ironia to była).

Podsumowując - film taki sobie, raczej kinowy, bo w tv migawki z walk powietrznych będą marniutkie (chyba że ktoś ma plazmę na pół ściany), wymagający wiele cierpliwości, bardziej ku pokrzepieniu serc niż dokumentalny czy wzbogacający wiedzę. Nietęgo też ze scenariuszem.

Za to muzyka z trailera - miodzio!



Dlatego też - korzystając z zasobów cioci Wikipedii - wiemy, iż Dywizjon 303 był spadkobiercą III/1 Dywizjonu Myśliwskiego warszawskiego (odznaka 111 Eskadry Kościuszkowskiej). Zwyczajowo nosili szkarłatne szaliki. Święto Dywizjonu przypada 1. września. Litery kodowe to RF (przezwisko "Rafałki); od sierpnia 1945 roku - PD. dywizjon utworzony 2. sierpnia 1940 w Northolt, pierwszy rozkaz dzienny otrzymany tego samego dnia. gotowość operacyjna osiągnięta 31.08.1940 roku. ostatnie zadanie bojowe zrealizowano 25.04.1945 roku. Dywizjon rozwiązano 11.12 1946 roku. Dzielił się na dwie eskadry - A i B (eskadrę tworzyły dwa klucze po trzy samoloty). Główne operacje: bitwa o Anglię, ofensywa myśliwska nad Francją, obrona ujścia rzeki Mersey, rajd na Dieppe, osłona konwojów, alianckie naloty na Niemcy, Overlord”, Big Ben” (zwalczanie V1), udział w inwazji na Niemcy.



P.S. Na konkurencyjny "Dywizjon" się nie wybieram. Skończę jak zwykle - czytając książki.

czwartek, 23 sierpnia 2018

Życie jest czadowe, wszystko w dechę jest, jeśli...

... worek pieniędzy masz.
A także dużo czasu na stanie w kolejkach do atrakcji.
Oraz lubisz ludzi.
Masz tendencje masochistyczne.
I nie zwracasz uwagi na piszczące dzieci.
A takoż jesteś odporny na loterie i strzelnice z nagrodami wielkości młodszego dziecka.

Bo jak nie - to czeka Cię nerwówa i pospieszne popylanie pomiędzy karuzelami i zjeżdżalniami, aby wyrobić się w 10 godzin czystego funu w Legolandzie.







Od wejścia czeka Cię moc radości i sklepów z klockami, o które potykasz co kilka kroków. Oblecieliśmy ciuchcię, park legominiatur, turniej rycerski, seaworld Atlantis, kino 4d, Kids Power Tower oraz Tret-o-mobil (kolejka na wysokości do samodzielnego pedałowania).

 


















 

 



 
 













A potem dobre się skończyło.

Bo się Zuzi zachciało na cudeńko o nazwie Käpt'n Nicks Piratenschlacht. W skrócie: siadasz na łódkę przed armatką wypluwającą wodę. Twoim zadaniem jest walić z wody w inne łódki pływające wokół. I teraz najlepsze - na lądzie też są identyczne armatki, z których napierdziela w ciebie przypadkowe społeczeństwo.
Jasne?
No to start.

Wsiadłam kompletnie ubrana (jakoś to będzie, zresztą nie rozbiorę się), Zuza tylko w bieliźnie.
I chociaż dawałam z siebie wszystko, zdradziecki strzał w plecy zalał mnie od czubka głowy po sandały. O ile pozostałe pirackie statki cienko sikały, o tyle ludzie na lądzie dawali z siebie wszystko, walili hektolitrami wody niczym pan Bóg podczas potopu. Mniej więcej w połowie trasy miałam dość i chciałam wysiąść w biegu. Zza zalanych ślepi widziałam radośnie machającego na lądzie Krzysia i Małżona filmującego całą akcję.
Do brzegu nie dobiłam ja, tylko czysta furia zmoczona do gaci. Chciałam się osuszyć w specjalnej tubie, ale śpiewali 2 euro, więc wściekłam się jeszcze bardziej. Zuzia i Krzyś z uciechy przybijali sobie piątki i krew uderzyła mi do twarzy. To jednak Małżonowi przypadł zaszczyt wysadzenia mnie w powietrze.
Podszedł z telefonem, fałszywie smutnym uśmiechem i zagaił:
- I jak wrażenia? Poprosimy o wypowiedź.

Kiedy opadł kurz, byliśmy w połowie drogi do auta. Ja przodem - mokra od czubka głowy do stóp, za mną  wyjące dzieci i na końcu truchtał zdezorientowany Małżon.


Lady in gray is me


 
A na koniec powiedzieli mi, że nie mam poczucia humoru, bo przecież zabawy była pyszna.

 

piątek, 27 lipca 2018

Przedziwne miasto

Smutna piosenka wykonywana przez Belga rwandyjskiego pochodzenia. Ale po francusku.


1. Zuzia dans le metro

Wszedł mi w krew i w nogi ten Paryż.
Pomiędzy 21 a 25 lipca zrobiłam 51 km oraz 73 775 kroków.
W paryskim metrze spędziliśmy niemal sześć godzin.
Znalazłam 10 keszy.
Zjeździliśmy 33 bilety.
Mieszkaliśmy w świetnym Aparthotel Adagio Access Paris Porte De Charenton, siedmiopiętrowym hotelu-studio, położonym na krańcu Paryża. Wydawał się moloch, ale okazał się być bardzo kameralny -  mimo że gości było sporo, w hotelu panowała spokój i cisza. Do stacji metra było niedaleko, a stamtąd rozpoczynały się nieograniczone możliwości podróżowania.
Paryż nie bierze jeńców - jest wręcz nieznośnie drogi. Zniżki dla dzieci czy bilety na metro to solidna wyrwa w podróżniczym budżecie.
Z tej przyczyny obiady konsumowaliśmy w restauracjach imć McDonalda, gdyż cztery zestawy kosztowały tyle co jedno danie w dowolnej restauracji na mieście.


2. Najlepsze kasztany są na Placu Pigalle. Zuzanna lubi je tylko jesienią.

Ale niestety, na Plac Pigalle nie dotarliśmy. To tylko świadczy o bogactwie Paryża, którego nie sposób zgłębić w 5 dni. Czego nie widziałam mogłabym alfabetycznie opisać. Nie byłam w Katedrze Notre Dame (kolejka jak stąd dotąd, a stanie w pełnym słońcu wydało mi się nierozsądne), nie dojechaliśmy do Bazyliki Sacre Coeur i tym samym Montmartre (znowu kościół?!), nie weszłam do Pantenonu (brak czasu), nie ujrzałam Wersalu (za daleko), Lasek Buloński nas nie widział (nie damy rady), ominęliśmy Centrum Pompidou (nie tym razem), na paryskie Katakumby dzieci były za małe, musieliśmy zrezygnować z EuroDisneylandu (1200zł/4 osoby/jeden park - zabrakło nam drobnych w portfelu).

Ale to, co widzialam, skradło mi serducho: katedry, kościoły, Pere Lachaise, ogrody, wieża Fajfla (jak mawia Krzyś), strzeliste kamienice, wszechobecne ogrody na nawet najmniejszych balkonach, knajpki i kawiarnie niczym z pocztówek, rzeźby, place, piramidy, egipski obelisk, muzea....
W Paryżu można się zakochać i to niestety na zabój.




























3. Zawsze będziemy mieli Paryż.

Wyznam szczerze - do samolotu lazłam z głęboką niechęcią. Kiedy zleciało te 5 dni, to sama nie wiem. A przecież jechałam z pewnego rodzaju nieufnością. Paryż - miasto imigrantów, zamieszek, zamachów, żuli i potworów o dwóch głowach.

Czy widziałam żebraków? Tak.
Czy widziałam namioty z imigrantami? Tak.
Czy miasto usiane jest psimi kupami na chodnikach? Tak.
Czy nagle na reprezentacyjnej Champs Elyzee kończą się płyty chodnikowe, a zaczyna biały pył? Tak.
Czy wieża Eiffla jest otoczona murem i specjalną szybą? Tak.

Ustępowanie miejsca w metrze mi albo dzieciom? Częściej niż w zielonogórskiej linii 8.
Słowa: "przepraszam", "proszę", "dziękuję", "dzień dobry", "do widzenia"? Częściej niż przez ostatni rok gdziekolwiek byłam.
Uprzejmość? Pani w kasie nie rozumie po angielsku, a ja nie umiem jej wytłumaczyć, że nie mogę przejść przez bramkę w metrze, chociaż mam dobry bilet. Starsza pani mówi do mnie francuską angielszczyzną: "proszę mi powiedzieć o co chodzi, ja przetłumaczę". Po chwili dziewczyna kiwa głową i otwiera nam bramki. Chcę podziękować starszej pani, ale już jej nie ma. W hotelu wgapiam się w mapę, liczę, tyle jeszcze miejsc do obejrzenia, a tak mało czasu! Młody chłopak pyta z uśmiechem: "może coś doradzić?" "Nie trzeba, dziś wracam, ale dziękuję."  Jegomość w średnim wieku śpiewający w wagoniku metra "Imagine" - z podkładem. W metrze brodaty młodzian czyta książkę. Palcem zasłania autora, ale dostrzegam, że nazwisko zaczyna się na "S", a kończy na "ski". Przechylam głowę, widzę tytuł "La Dame du Lac". Gęba mi się cieszy narodową dumą. "Niezła książka", mówię. "Tak", rozpromienia się chłopak, "Czytała pani?"
Drzwi, które przytrzymują ci inni.
Drzwi, które przytrzymujesz innym, a oni uśmiechają się do ciebie szeroko.
Kobieta w sklepie, która mówi "podobają mi się pani buty".
Popłoch w kawiarni, kiedy Małżon zamawia FRANCUSKIE piwo. Obserwujemy rozbawieni konsternację kelnera. Po chwili w dyskusji biorą udział barmanka, kelner i klient. Mówią coś bardzo szybko, kręcą głowami, wreszcie kelner podchodzi i mówi z uśmiechem "No niestety, nie ma francuskiego piwa. Chyba w ogóle nie produkują".
W Paryżu nie doświadczyłam pośpiechu i nerwowości, tak bardzo charakterystycznej dla Wenecji.
Przeciwnie - nikt nie złościł się na turystów, którzy nagle stają dęba w przejściu między stacjami metra, wyciągają wielką płachtę mapy miasta i dyskutują we wszystkich możliwych językach, gdzieby tu teraz pójść.

Dobra, niech będzie, że jestem nieobiektywna. Że miałam farta, którego brakło ludziom w listopadzie 2015 roku. Że to czysty przypadek. Że znajomy znajomego też był w Paryżu i nie potwierdza moich spostrzeżeń. Że widać miałam szczęście.


poniedziałek, 23 lipca 2018

Jej Wysokość Wieża

Jeden taki, prawy i sprawiedliwy, poinformował kiedyś w mediach, iż Polacy uczyli Francuzów jeść widelcem. Widać nie był w Paryżu, bo mógłby dorzucić do tego wątek nieobecnych w centrum miasta chodników i znów wyszłoby, że nasi górą.
Bo chodników tu faktycznie ni mo.
Jak wzrokiem sięgnąć - od Jardins de Champs-Elysees zaczyna się biała, szutrowa droga, która prowadzi aż do Luwru. Podobnie rzecz ma się wokół wieży Eiffla. Tym sposobem łatwo można odróżnić turystów od nie-turystów. Ci pierwsi, z girami ubielonymi po uda, to z pewnością wędrowcy szlakiem paryskich high lights.
Ale nie pytajcie mnie, czy brak płyt chodnikowych to jawne zaniedbanie, zacofanie, dekadencki styl bycia czy coś remontują.


Bo ja nie o tym.


Marzenia powinno się spełniać, szczególnie dziecięce, toteż bladym świtem, raźno i z werwą, wyruszyliśmy w stronę wieży Eiffla. Po przedarciu się przez biel drogi, zasieki i płoty - zgłupieliśmy.
Bo tak - wejść sporo, a wszędzie o ticket wołają, a skąd tu ticket jak kasy nie widać. Strona internetowa, zanim się zawiesiła na amen, chciała nam shandlować 4 bilety na wjazd z parteru na szczyt w najbliższym wolnym terminie 24.07, godz. 13.30. Nie zdążyliśmy zapłacić, kiedy na ekranie ukazał się error i au revoir.

Zasępieni poleźliśmy na około. Zrobiliśmy jakieś 10 km bielonej trasy i ogarnął nas paryski spleen. Co tu robić? Po Wielkiej Awanturze o Wjazd na Tę Dziadowską Wieżę, wściekły Małżon wlazł na bezczelnego bez biletu przez bramę. My czekaliśmy profilaktycznie za płotem. W końcu, myślałam, ktoś będzie musiał go wykupić z aresztu jak go zamkną do chuliganstwo i nieuprawnione wtargnięcie.
Ale podkurzony Małżon to najlepszy gwarant sukcesu, bowiem tam, gdzie ja widziałam przeszkodę, ten dostrzegł wielgachny napis "for customers with no tickets".
Teraz tylko kolejka do kasy.
Jakieś 60 minut zleciało jak z bicza trzasł. Przy kasie szybka decyzja - idziemy per pedes. Ostatecznie to tylko second floor.



Poszli.
Szłam i szłam i szłam i szłam, a przede mną kroczyły moje płuca.
Jezusie słodki, kołatało mi się pod zgrzaną czupryną, i pomyśleć, że za to zapłaciłam.
- Mama, nie pękaj - dopingowała mnie Zuzia. Cwaniara kupiła sobie kijek do selfie i pstrykała miliard zdjęć.
Krzyś popruł na górę jakby miał w tyłku motorek. Małżon poleciał za nim.
Zostałam sama, gdzieś w połowie pierwszego piętra. Trochę na czworaka, trochę z godnością wyprostowana, kurczowo trzymając się poręczy, lazłam stopień po stopniu ku jasności pierwszego piętra.



- A teraz na drugie - zarządził Małżon.
Zaszlochałam rozpaczliwie.
- Ale zjedziemy windą? - chlipnęłam.
- A skąd! To bilet pieszy.

Nagle zapragnęłam umrzeć.





- Fajna wycieczka? - zapytał Małżon ponownie na ziemi.
Dzieci zaklaskały w rączki z uciechy.
- Pokonaliśmy 669 stopni - kontynuował z dumą - to tak jakbyśmy wleźli na 37 piętro!


Świnie.
Na tickecie pisali, że na drugie.


Popularne posty