czwartek, 2 czerwca 2016

Dzień dziecka w MOIM stylu

Jeżeli mój wczorajszy dzień nie wyczerpał definicji dobrej zabawy, to już nie wiem, co to jest najszczerszy fun.

Po wydmuchaniu 500+ balonów wróciłam cokolwiek wypompowana do domu, gdzie czekał na mnie Małżon oraz Dzieci.
- Jedźmy do sali zabaw, uczcimy dzień dziecka - zadecydowali wspólnie i mimo moich słabych sprzeciwów pojechaliśmy.

Już na progu sali zabaw doszło między mną i Małżonem do ostrego starcia.
- Przestań wreszcie nosić moje skarpetki - warknął - nie masz swoich?!
- Mam - odpyskowałam - ale nie po to wychodziłam za mąż, żeby tracić kasę na kupowanie sobie skarpet skoro mogę chodzić w twoich!
Małżon coś tam jeszcze pomarudził, ale go zignorowałam i usiadłam przy stoliku gapiąc się na bawiące się dzieciaki.

W sumie nic się nie działo, aż do momentu, kiedy na horyzoncie pojawiły się Kanarki - dwa nielaty w wieku ok. 7-8 lat, a wredne jak niejeden stary. Polazły na stanowisko z pontonami, gdzie bawili się Krzyś i Zuzia i rozpoczęli regularną rozpierduchę. A to zabierali im ponton, a to zjeżdżali bez kolejki, a to siadali na trasie i blokowali moim dzieciom zjazd.
Dość mocno podkurzona*, wlazłam do jamy i rzekłam:
- Panowie, jest tu jakaś kolejka, weźcie drugi ponton, wciągnijcie go sobie na górę tym podjazdem i będziecie się grzecznie bawić. (Zabierać mi się stąd gnojki, tam jest wejście, bo zaraz was stąd na laczkach wyniosę; co jest? matka was zasad nie uczyła?)

Na co Kanarek odwrócił się do mnie plecami i stał dalej bez ruchu.

W końcu jakoś tam udało się poprzestawiać i Kanarki i moje dzieci, i wtedy stało się to.
1) Zuzka zjechała sama
2) osamotniony Krzyś zaczął zjeżdżać na dupce po powierzchni przypominającej strukturą klocki lego
3) gnojowate Kanarki zjechały wrednie wprost na Krzysia i przetoczyli mu się po paluszkach
4) zerwałam się z krzesła i ruszyłam biegiem w stronę płaczącego z bólu Krzysia
5) krew zalała mi oczy, bo wiedziałam, że zatłukę Kanarki na śmierć
6) wbiegłam do jamy, pośliznęłam się i wyj*wróciłam.

O tak:


A teraz z drugiej perspektywy:



Jak ja wyrżnęłam czaszką w ziemię! Zamroczona leżałam jak rażona prądem, bez ruchu i niemal nieprzytomna.
Tymczasem nade mną:
- Aaaaaaaaaa, boli, mammaaaa, boli, buuuuuuuu
- Mama się wyglebała hihi!!
- Jakbyś nie brała moich śliskich skarpetek to byś się nie wygrzmociła!
- Weź ... Krzysia ... i ... sprawdź mu ... rączkę - wystękałam.

Paszczęka walnęła jedna o drugą tak mocno, że w pierwszej kolejności sprawdzałam językiem, czy mi zęby nie powypadały.
Dźwignęłam najpierw tyłek, potem resztę ciała i potoczyłam wokół dzikim wzrokiem.
Gnojowate Kanarki oczywiście spitoliły, Małżon trzymał na ręku ryczącego Krzysia, Zuzia najspokojniej w świecie zjeżdżała na pontonie, a facio naprzeciwko rechotał się jawnie i bezczelnie.

- Kurde* pozabijam - zaryczałam - natychmiast stąd wychodzimy!!! Dość mam tego dnia dziecka!!! Do domu won!!!
Zuzia się rozpłakała.
I tak wychodziliśmy z sali zabaw: najpierw ja, utykająca i ciągle oszołomiona, becząca Zuzia, wyjący Krzyś i ponury, milczący Małżon.

W domu dokonałam amatorskiej obdukcji:
- zbite prawe biodro i udo,
- stłuczona lewa ręka, którą próbowałam niezdarnie zamortyzować upadek,
- przygnieciona prawa ręka, na której wylądowało ..siąt moich kilogramów,
- stłuczona prawa kość jarzmowa,
- nadwyrężony kark,
- obumarła na skutek obicia się mózgu o czaszkę nieznana ilość szarych komórek.

Ranek po dniu dziecka był jednym wielkim bólem, bo do kompletu dołączyła jeszcze migrena.

I pomyśleć, że dokładnie roku temu leżałam gdzie indziej.
Ktoś zjeżdża, żaby leżeć mógł ktoś




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty