Bardzo lubię to tyrolskie miasto leżące niczym w niecce pomiędzy górami (575 m n.p.m) nad rzeką Inn.
Miasto ma wielowiekową tradycję bowiem prawa miejskie otrzymał w 1239 roku. Swój nawiększy rozkwit, którego znaki widoczne są do dzisiaj, Innsbruck przeżył w XV wieku, kiedy to stał się stolicą Tyrolu.
Innsbruck jest miastem bardzo przyjaznym turystom. Aby ich zachęcić do zwiedzania wprowadzono InnsbruckCard, specjalną czasową kartę uprawniającą do poruszania się transportem turystycznym oraz zwiedzania niemal wszystkich zabytków miasta. Cena dla dorosłych wynosi 39€ oraz 18.50€ dla dzieci powyżej 7. roku życia (karta 24h). Najważniejsze zabytki miasta: zamek Hofburg, zamek Ambras, kościół dworski Hofkirche, Muzeum Goldenes Dachl, skocznia narciarska Berginsel, Muzeum Swiat Kryształów Swarovskiego i wiele innych - wszystko w cenie.
Do wszystkich tych miejsc dowozi specjalny turystyczny autobus Sightseer. Za darmo czyli w ramach karty.
Ja jednak byłam nastawiona na kolejkę Nordkette, wywożącą ludzi na Hafelekar, dając możliwość zwiedzenia pośrednich stacji Hungerburg oraz Seegrube, a także Alpenzoo - najwyżej położonego zoo na świecie (727 m n.p.m).
Nic dziwnego, że cały jednodniowy pobyt w Innsbrucku oparliśmy właśnie na karcie InnsbruckCard.
Plan był taki:
Pobudka na śniadanie w naszym ulubionym akademiku Garni Technikerhaus.
Ok. godz. 9 jesteśmy na rynku miasta i podziwiamy architekturę a szczególnie Goldenes Dachl. Stamtąd maszerujemy do zamku i muzeum Hofburg. Podziwiamy zgromadzone tam cudeńka.
Następnie udajemy się na stację Congress, skąd jedziemy Nordkette najwyżej jak się da. Tam podziwiamy imponującą panoramę miasta. Dalej ZOO z ich gatunkami zwierząt.
Po zjechaniu z Hafelekar udajemy się do zamku Ambrass i zwiedzamy, to, co tam pokazują.
A na koniec jedziemy do IKEI na obiad (albo raczej obiadokolację).
Tymczasem rankiem w piątek dostaliśmy to:
I to:
I to na dokładkę:
PRZEZ!
CAŁY !
BOŻY!
DZIEŃ !!!!!
Nie, nie padało. LAŁO!
Cały dzień spędziliśmy w jakiejś dziadowskiej galerii handlowej o rozmiarach zielonogórskiego deptaka (serio, serio, nie przesadzam), snując się pomiędzy wyprzedażowymi rajami, cichutko pochlipiując i wysmarkując sobie nos w rękaw. Nawet obiad w IKEI zjedliśmy w grobowym nastroju.
Wieczorem, w miarę znośnym kapuśniaczku, poszliśmy na rynek.
No a potem tak chlusnęło, że omal nie utonęliśmy w deszczu.
Następnego dnia, podczas naszego wyjazdu niebo się przetarło, a jakże, i to by było na tyle z Innsbruka.
Wyruszyliśmy dalej, nad jezioro Garda nie spodziewając się, co nas czeka w trasie...
Następnie udajemy się na stację Congress, skąd jedziemy Nordkette najwyżej jak się da. Tam podziwiamy imponującą panoramę miasta. Dalej ZOO z ich gatunkami zwierząt.
Po zjechaniu z Hafelekar udajemy się do zamku Ambrass i zwiedzamy, to, co tam pokazują.
A na koniec jedziemy do IKEI na obiad (albo raczej obiadokolację).
Tymczasem rankiem w piątek dostaliśmy to:
I to:
I to na dokładkę:
PRZEZ!
CAŁY !
BOŻY!
DZIEŃ !!!!!
Nie, nie padało. LAŁO!
Cały dzień spędziliśmy w jakiejś dziadowskiej galerii handlowej o rozmiarach zielonogórskiego deptaka (serio, serio, nie przesadzam), snując się pomiędzy wyprzedażowymi rajami, cichutko pochlipiując i wysmarkując sobie nos w rękaw. Nawet obiad w IKEI zjedliśmy w grobowym nastroju.
Wieczorem, w miarę znośnym kapuśniaczku, poszliśmy na rynek.
No a potem tak chlusnęło, że omal nie utonęliśmy w deszczu.
Następnego dnia, podczas naszego wyjazdu niebo się przetarło, a jakże, i to by było na tyle z Innsbruka.
Wyruszyliśmy dalej, nad jezioro Garda nie spodziewając się, co nas czeka w trasie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz