poniedziałek, 21 lipca 2014

Kebab

Uwielbiam polskie wybrzeże. Kocham nadmorskie miejscowości będące klonem jedna drugiej, gdzie wszystko jest tak samo, tylko inaczej poukładane. Cieszą moje oczy butiki z ciuchami oraz dziwacznymi bylecosiami. Wpuśćcie mnie na kiermasz taniej książki a przepadnę na pół dnia. Godzinami mogłabym obserwować ludzi przemieszczających się plażą, promenadą albo wzdłuż głównej ulicy. Jedyne, do czego nie mogę się przekonać, to nadmorska gastronomia. Nie mam zaufania do serwowanego żarcia; im więcej przypraw, tym większe prawdopodobieństwo przeterminowania produktów.
Dzisiaj wszakże Małżon zaordynował sobie kebaba. Po krótkim researchu wybraliśmy najbardziej schludny lokal. Kolejka jak stąd na Kamczatkę, więc musi być smacznie, a kto wie, może i nawet, ho ho, zdrowo. Po odstaniu stosownego czasu, zamówiłam kebab dla Małżona i frytki dla Zuzi. Otrzymałam nr 22 i zalecenie usiąścia i zaczekania.
Obsada lokalu uwijała się jak w ukropie, a zamówień nie ubywało. Ich udręczone twarze budziły mój żal i szacunek. Stoi człowiek w oparach tłuszczu, kręci te kebaby od rana do urzygu, wokół tłoczą się klienci, a każdy woła "gdzie moje zamówienie?"
No więc tak siedzimy, obserwujemy i patrzymy, a tu jedna pani kucharka jak nie kichnie sobie w garść. W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, aż Małżon powiedział:
- aha, czyli pani nasmarkała sobie w rękę i pójdzie dalej kebaby robić.
Pani raźno złapała bułę - wszak czas to pieniądz - i zaczęła wrzucać do niej farsz. Ręce mi się same złożyły do modlitwy. "Boże, Boguniu, żeby to nie dla nas ten kebab". Pani podlała wszystko obficie sosami i zawołała: "numer 5!"
Dzięki Ci Panie, przynajmniej od bronchitu nas wybawiłeś. Co do innych dolegliwości, to się zobaczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty