Syn wykazuje głębokie obrzydzenie do wszystkiego, co jest serwowane w zastawie. Zupka w miseczce - nigdy w życiu; ziemniaczki z wkładką na talerzyku - chyba żartujesz; tzw. słoiczek w słoiczku - sama sobie jedz.
No i nerwy mnie puszczają.
Wczoraj, osiągnąwszy montewerest wpienienia, pozwoliłam równie wkurzonemu Krzysiowi wymiędolić kartofelki i rozrzucić je malowniczo po podłodze. Następnie zgarnęłam go mało elegancko z krzesełka i posadziłam wśród ziemniaczanego armagedonu.
Po chwili dobiegło mnie radosne mlaskanie.
Pochłonął wszystko, co wcześniej rozrzucił.
Zasadniczo obojętne mi jak Krzyś jada - ważne, żeby był najedzony. Ale już widzę zgrozę w oczach najbliższych, którzy ujrzą maleńkie dziecię jedzące składniki obiadowe z podłogi.
Ale są też pozytywy. Jak zacznę gotować niczym Gesslerowa z Okrasą i Paskalem łącznie, będę miała podłogę wylizaną do czysta.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Popularne posty
-
Wyobrażam sobie, jak wyglądałaby ta rozmowa, gdyby była prowadzona w porządnym, konserwatywnym domu, którego mieszkańcy żyją zgodnie z trady...
-
15 lat temu, kiedy zamieszkaliśmy z Małżonem w jednym mieszkaniu, Teściowie sprawili nam pierwszy prezent do domu - deskę do prasowania. Ni...
-
To się w głowie nie mieści, ile człowiek się musi namęczyć, zanim wyprowadzi dziecko na ludzi! - Zuzia, zagramy w cztery paszporty? - zaga...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz