Tajemniczy Walący w Drzwi odpuścił. Zamiast niego wydzierają się hiszpańskie małolaty zza ściany.
- Ty, a słyszałaś albo widziałaś naszych niemieckich maturzystów?
- A nie. Widywałam ich w stołówce, ale zawsze grzecznie i karnie.
- No popatrz - kręcę z niedowierzaniem głową - co to za czasy nadejszły. Żeby się maturzyści nie sponiewierali i nie fisiowali całymi nocami po korytarzu! Co za upadek obyczajów!
Po śniadaniu zaopatrzeni w lunch box (kanapka szt. 2, mała butelka wody, dziwaczne ciasteczko a la rolada, jabłko i pomarańcza), wędrujemy stadnie na przystanek autobusowy. Plan jest następujący: autobusem za 1,5€ jedziemy do Palmy de Mallorca, stamtąd waskotorówką do Soller (15€), a dalej tramwajem do Port de Soller za 1,5€. Z powrotem się zobaczy.
Krystian nas prowadzi, więc obywamy się bez pustych przebiegów i kręcenia się wokół budynku informacji turystycznej i szukania tejże.
Dworzec, z którego odjeżdża kolejka wąskotorowa jest położony w samym centrum miasta i jest bardzo ładny. W oczekiwaniu na ciuchcię zwiedzamy wystawę (u)znanego plastyka hiszpańskiego Joana Miro.
Jazda wąskotorówką trwa 1,5 godziny i, obiektywnie ujmując, szału nie ma. Tylko raz zatrzymujemy się na tarasie widokowym, poza tym malownicze obrazki oglądamy w pełnym pędzie.
Soller wita nas nieznośnym gorącem, nieodczuwalnym w El Arenal położonym nad morzem. Zwiedzamy malownicze miasteczko i po raz kolejny zachwycam się odmienną architekturą. Trochę czasu spędziliśmy w sklepie z lokalnymi produktami, w którym wystawiono gratisy do posmakowania. Bardzo to wszystko pyszne, ale, jak to mówią, kupiłby wieś, ale pieniądze gdzieś, więc na darmowej wyżerce muszę poprzestać.
Spacerek po Soller dał mi w kość po czterech dniach nienadużywania nóg. Gdzieś w połowie drogi baterie zaczęły mi się rozładowywać. A zmęczona ja, to foszasta ja.
- Kupić ci wodę?
- Nie.
- A kanapkę chcesz?
- Nie.
- A czemuś tam polazła? Co, separujesz się?
- Nie, ale jak tłoczyliście wodę do butelek, zamiast ją kupić, to pierwszy wagon tramwaju zatrzymał się dużo za przystankiem. Ni mniej ni więcej, tylko tu, gdzie stoję - odpowiadam wyniośle.
Wszyscy popatrują na mnie niepewnie, tylko Agnieszka mnie olewa. Znamy się tyle lat, że olewa nawet sam fakt nadąsania, a co dopiero jego przyczyny.
Port de Soller to zupełnie inne miasteczko niż El Arenal. Przede wszystkim jest mniejsze, bardziej zbite, z niskimi budynkami. Jest dużo ciszej, a na plaży biega sporo dzieci. Rozrywkowa młodzież z pewnością umarłaby tu z nudów.
Kiedy defiladowym krokiem dochodzimy do przystanku, autobus do Palmy stoi gotowy do odjazdu.
- Słuchajcie, one jeżdżą tak często, że nie musimy od razu wsiadać. Zaraz będzie następny; powinien jechać przez Valldemossę, to jeszcze zobaczycie miasto, w którym mieszkał Chopin podczas pobytu na Majorce - mówi Dorota.
Jesteśmy w wybornych humorach, więc zagadzamy się: ogólny luzik i hakuna matata. Bez żalu obserwujemy jak autobus odjeżdża. Ale kiedy nonszalancko podchodzimy do rozkładu jazdy, gry plan się nieco komplikuje.
- Eeee, ale następny bezpośredni autobus do Palmy jest za godzinę, a ten malowniczy przez Volldemossę za 90 minut - informuje niepewnym tonem Dorota.
- Wygląda na to, że posiedzimy tu sobie - stwierdza Krystian.
Trudno. Walnięcie focha i czynienie sobie wyrzutów raczej autobusu nie przyśpieszą, więc na zapomnianym rondzie na końcu Portu de Soller odnajdujemy nirwanę.
Ludzi przybywa, autobus nie nadjeżdża, robi się nerwowo, a transport ostatecznie nie przyjeżdża.
Kiedy wreszcie dojechał ten malowniczy, ludzi było tak dużo, że należało opracować taktykę.
- Dobra, robimy tak: dzielimy się na pary. Jedna osoba z pary staje w kolejce, żeby u kierowcy kupić bilet, a druga w tym czasie wślizguje się do autobusu tylnym wejściem i zajmuje eleganckie miejsce.
Przybijamy piątki i rozpoczynamy atak szczytowy.
I plan się wywrócił*, gdyż pan kierowca bezceremonialnie wywalił wszystkich, którzy weszli tyłem. Zegalitaryzowany tłum z głupimi minami stoi teraz w kolejce i każdy grzecznie kupuje sobie uno tiketo 4 euro only.
Ledwo ujechaliśmy kilometr, wśród Ziomali poruszenie. Na początku szepcą coś nerwowo między sobą, tylko Krystian śmieje się na głos.
- No nie wierzę! - wykrzykuje oburzona Ela - normalnie nie do ogarnięcia. Siedział półtorej godziny na przystanku i zamiast lecieć w krzaki, to machał girami. Teraz mu się sikać chce!
Teraz śmiejemy się i my, tylko Krzyśkowi nie jest wesoło. Wierci się i wierci wreszcie idzie do kierowcy. Temu szczęka opada. Śmiejemy się już tak bardzo, że łzy mi ciekną po twarzy i nie mogę się opanować. Ela mruczy coś gniewnie, a siedząca naprzeciwko nas para Norwegów wygląda na mocno zakłopotanych.
Kiedy wreszcie kierowca zatrzymał się w jakiś chaszczach, w autobusie poniósł się szmerek zaniepokojenia. Ale kiedy Krzysiek wybiegał z prędkością Bolta w krzaki, wszyscy zrozumieli i zaczęli się śmiać. Para Norwegów wyraźnie się rozluźniła. Potem Krzysiek opowiadał, że kierowca dał mu tylko minutę, wiec śpieszył się jak mógł. Kiedy wbiegł ponownie do autobusu powitały go oklaski i głośny śmiech. Krzysiek zdjął kapelusz i złożył przed wszystkimi dworski ukłon.
Droga była faktycznie malownicza.
- No i dobra, no i fajnie, ale na kolację nie zdążymy - mówi wyraźnie strapiona Ela
- Co, ja nie zdążę? - puszy się Aga - założymy się? O jedno euro?
Modlitwy, żeby kierowca wysadził nas najlepiej na przystanku z którego odjeżdża autobus 25, są płonne. Pojazd zatrzymuje się na ichnim dworcu PKS i nie zostaje nam nic innego, jak lecieć z jęzorem na brodzie na właściwy przystanek.
Do końca kolacji zostało jakieś 45 min.
Wybiegamy na skrzyżowanie, a tam oczywiście czerwone dla pieszych i dostojnie sunący autobus nr 25.
- No i dupa. Po kolacji - mędzę.
(Są takie chwile, w których jakaś błaha uwaga rzucona przez kogoś ma dla nas epickie znaczenie)
- Pierdzielisz* - powiedziała Aga po prostu.
Wspomnienie hieratyczne wręcz.
Do hotelu wlecieliśmy niczym klienci lidla podczas promocji crocsów. Do końca kolacji zostało 15 minut. Nie wykluczam, że obsługa restauracji zmęłła w ustach parę przekleństw na nasz widok, ale pozwolili nam nałożyć sobie skromne porcje i od razu zaczęli zwijać gary.
Wznieśliśmy toast, Ela wypłaciła Agnieszce ojracza, a ja pogrążyłam się w błogości.
Kocham adrenalinę! A choćby o bieg o kolację chodziło! A co!
jezusku,ależ przygody!
OdpowiedzUsuńto była najfajniej wygrana kasa ever! :-D
OdpowiedzUsuń